Nowotwory u psów i kotów - leczyć, ratować za wszelką cenę... czy odpuścić
Jak to jest u ludzi wszyscy wiemy. Podejrzenie, rozpoznanie, pewność że jest, szok, rozpacz, dlaczego ja, chemioterapia, naświetlanie, wycięcie/okaleczenie, utrzymywanie przy życiu za wszelką cenę, cierpienie, wycie z bólu... aż do naturalnej śmierci.
A u zwierząt?
Trochę to inaczej wygląda.
Kastracje u obu płci zapobiegają nowotworom narządów, które usunęliśmy (my, czyli lekarze weterynarii i wy, którzy przyszliście z pupilem do nas).
A jeśli rozwinie się nowotwór, bo nie kastrowaliście, zamiast tego suka/kotka dostawała hormony "od rui"?
Pozostaje wtedy wycięcie listwy mlecznej, usunięcie macicy i jajników zajętych nowotworem. I leczenie.
Chemioterapia może przedłużyć życie kotki o kilka miesięcy.
Bardzo podatne na chemioterapię są niektóre chłoniaki u kotów. Bywa, że wyleczenie jest niemal całkowite u dość sporego odsetka kotów. Wszystko to zależy od rodzaju chłoniaka, umiejscowiena, rozległości zmian itp.
Można kotom podawać chemię w tabletkach, jest to dużym ułatwieniem dla opiekuna, bez stresu dla kota. Wygrać nawet 2-3 lata życia w komforcie, o starszych kotach piszę, warto.
Radioterapia nie jest w Polsce zbyt powszechna, brak aparatów do naświetlań, wysokie koszty zniechęcają skutecznie.
Oprócz chemioterapii stosujemy klasyczne leczenie przeciwbólowe, antybiotyki gdzie trzeba - wszystko pod nadzorem lekarza weterynarii.
Ale jeśli nasze zwierzę zaczyna cierpieć mimo leczenia, odczuwa ból, dyskomfort, kiedy patrzy nam w oczy i błaga "niech to się wreszcie skończy" nie przedłużajmy mu życia na siłę.
"walcz koteczku, niech skona naturalnie, długo walczyłeś dzielny koteńku, nie dałeś rady chorobie" takie słowa słyszymy w gabinetach, czytacie na forach internetowych.
Według mnie to sadyzm.
A wy co robicie w takich przypadkach?
Nie posiadam aż tak głębokiej wiedzy weterynaryjnej by ocenić prawdopodobieństwo wyleczenia zwierzaka. Dlatego zawsze zdaję się na diagnozę i decyzję weterynarza. Za to ze dzwigają moralny cieżar takich decyzji i wyborów bardzo ich szanuję bo wiem, że czasem nie są to łatwe decyzje. Ci ludzie kochają zwierzęta a muszą mierzyć się z wyborami i emocjami podobnie jak opiekunowie zwierząt.
To są bardzo trudne decyzje, uwierz mi. Na nowotwory zapadają najczęściej psy czy koty starsze. Są oczywiście wyjątki, że młodziutkie zwierzę choruje. Jeśli się da, na przykład, amputować łapę z powodu raka i nie ma przerzutów do płuc, to nie ma co się wahać. Zwierzę doskonale poradzi sobie na trzech łapach. Byle by nie bolało.
Hmmm...
"Ja to jest u ludzi wszyscy wiemy. Podejrzenie, rozpoznanie, pewność że jest, szok, rozpacz, dlaczego ja, chemioterapia, naświetlanie, wycięcie/okaleczenie, utrzymywanie przy życiu za wszelką cenę, cierpienie, wycie z bólu... aż do naturalnej śmierci."
No chyba nie wiemy skoro takie rzeczy piszemy 😟
To wcale nie musi tak wyglądać, i wiem co mówię: diagnoza (były przerzuty odległe), operacja, analiza dostepnych opcji, ciężka (i eksperymentalna wtedy) chemia...
...ale po 3 miesiącach śladu po tym gównie praktycznie nie było poza dwoma zwapniałymi guzkami, których nawet nie było warto usuwać, choć nie ukrywam, że pacjentowi po tej terapii zrobienie na raz więcej niż 20 kroków sprawiało wielką trudność i trzy kolejne miesiące zajęło dojście do jako takiego stanu używalności. Ale od tego czasu mineło 26 lat 😉
I dlatego jak ktoś tak generalizuje to jasny szlag mnie trafia!
Masz rację. Zdarzają się wyleczenia mimo najgorszych rokowań.
Moja sunia miała guzy na macicy, nie dostawała hormonów, stało się na starość (jak miała 12 lat). Weterynarz był zdziwiony bo ona ani nie wyglądała ani nie zachowywała się jak na ten wiek (seter angielski). Powiedział, że musi być bardzo przez nas kochana i związana z nami że jest w tak dobrej formie i że w ogóle jeszcze żyje. Zbadał i zalecił zastrzyk hormonalny, operacji nie proponował ze względu na wiek suni no i nie gwarantował jej długiego życia ze względu na guzy, których okazało się miała więcej. Zrozpaczeni czekaliśmy na najgorsze... a widoczny guz wielkości śliwki się wchłonął i sunia żyła kolejne 5 lat, pojawił się kolejny (mniejszy) ale zniknął sam po kilku dniach. Odeszła w bardzo głupi sposób na który nie zasłużyła, wpadła do murowanego zbiornika na wodę :( a wiem, że żyłaby dalej... straciliśmy ją w ubiegły Nowy Rok (2017).
Serdecznie współczuję. Nawet nie wiem co mam Ci odpisać.... żal suni, straszliwie żal.
Dzięki Aniu :) Ale widzisz jaka ironia losu... raka pokonała a odeszła w taki głupi sposób. Jakby była młodsza to na pewno by wyszła z tego zbiornika, wyskoczyła ale widocznie tylko przy nas udawała wiecznie młodą i niezniszczalną. Nawet adoratora miała w tak sędziwym wieku (i dlatego wyszedł drugi guz zdaniem naszego weterynarza aczkolwiek nie dowierzał że Kuperina jeszcze żyje). Nie wiem którędy wchodził adorator, sunia chowała go za budą i oddawała własne jedzenie, jak go zobaczyłam było już za późno ale Kuperina była szczęśliwa.
Przed historią z rakiem ktoś dał jej trutkę, też przeżyła a było bardzo źle, mąż ratował ją domowymi sposobami, to był koszmar ale przeżyła i to. Oj, mam wiele wspomnień z tych wszystkich lat :)
lubię czytać takie pełne treści, krótkie wpisy ;) czekam na kolejny!
Dziękuję za miłe słowa. Następne wpisy będą.
To strasznie przykre że zwierzęta i ludzie mogą tak cierpieć z powodu nowotworu a my nie możemy ich uzdrowić od tak.. mam nadzieję że medycyna rozwinie się tak dobrze że będzie mogła wyleczyć wszystkie rodzaje raka.
Czego sobie i Państwu życzymy.
Jak się tylko da trzeba leczyć !!!
Może bardziej "dopóki się da trzeba leczyć".
Nie tak dawno musiałem uśpić mojego kota, okazało się że ma guzy na nerkach i ogólnie jego stan był już bardzo zły. Choroba postępowała bardzo szybko, tak na prawdę na początku myślałem, że to tylko zatrucie pokarmowe i stąd kot nie miał apetytu, praktycznie tylko pił, ale z czasem jak zapadły mu się boki i pojechaliśmy do weterynarza, to diagnoza była tylko jedna. Oczywiście weterynarz przedstawił nam opcję chemioterapii, ale co jest przy tym ważne, to że kot będzie wydalał z siebie tę chemię, każdą możliwą drogą. Ze względu na ciążę żony oraz obecność córki w domu, zdecydowaliśmy się, że będzie to zbyt ryzykowne dla naszego zdrowia, aby leczyć go w domu.
Oprócz tego jakiś czas temu miałem w domu kilka szczurów, u każdego z nich po jakimś czasie pojawiały się guzy. We Wrocławiu jest jedna klinika, która zajmowała się wycinaniem nowotworów i ogólnie każda z operacji była udana. Niemniej jednak doświadczenie pokazało, że niedługo potem pojawiały się nowe guzy i koniec końców szczurki były usypiane. Z perspektywy czasu, wiem że było to niepotrzebne męczenie zwierząt.
Zwierzę nie musi na siłę żyć, trwać w bólu bo nam jest go szkoda. Jak widzę w sieci te umęczone koty z pieluchami, karmione na siłę, te zbiórki kasy na leczenie beznadziejnego przypadku to serce mi krwawi... Pytam PO CO? Ileż jeszcze ma trwać ta udręka chorego kota czy psa, to ratowanie bez sensu, to pomnażanie tego cierpienia, przedłużanie agonii. I to "walcz koteczku" - o co? - pytam.
O to, żeby opiekuna odciążyć od najgorzej decyzji :( przykre ale na tym polega odpowiedzialność. Dać odejść z godnością, jeśli się kocha. Co ciekawe, do ludzi tej "humanitarnej" zasady nie stosujemy. Taki paradoks. Może to utrudnia opiekunom ostateczną decyzję.
Congratulations @anka! You have completed some achievement on Steemit and have been rewarded with new badge(s) :
Award for the number of posts published
Award for the number of comments received
Click on any badge to view your own Board of Honor on SteemitBoard.
For more information about SteemitBoard, click here
If you no longer want to receive notifications, reply to this comment with the word
STOP