[TemaTYgodnia #37] RIposta - O nauczycielskim powołaniu
Ten wpis to RIposta na artykuły @bowess i @fervi'ego (odpowiednio: tutaj i tutaj).
Tak się składa, że znam kilku nauczycieli i czasem spędzam z nimi trochę czasu. Nie ma prawie spotkania, na którym między sobą nie dyskutowaliby o zmianie zawodu. Nie będę w ogóle wchodził w tematy związane z obecnym Ministerstwem Oświaty (nazwa Ministerstwo Głupich Kroków pasowałoby zdecydowanie lepiej). Nie będę pisał o tej jałmużnie, którą nasze państwo nazywa wynagrodzeniem dla nauczycieli. Nie będę pisał o postrzeganiu nauczycieli przez nasze wspaniałe społeczeństwo.
Zdjęcie z pixabay.com
Ale napiszę tak:
PRECZ Z POWOŁANIEM!!!
Praktycznie w każdej dyskusji o oświacie (w tym również pod postami @bowess i @fervi'ego) pojawia się w końcu mowa o jakimś mitycznym powołaniu nauczyciela. Co to ma niby być? Być może powołanie to powinien mieć ksiądz czy misjonarz. Nauczycielom to powołanie nie jest do niczego potrzebne. Nie mitologizujmy tego zawodu, bo to zawód jak każdy inny. Owszem najlepiej mieć pewne cechy, żeby dobrze sobie w nim radzić ale powołanie to nie jest przecież żadna cecha charakteru. Z doświadczeń moich znajomych wnioskuję, że Ci nauczyciele, którzy ciągle i ciągle mówią o swoim powołaniu i o "kaganku oświaty" to najczęściej te właśnie pierwszej wody miernoty. Ten tzw. beton, towarzystwo nie do ruszenia, które w pracy zamiast edukacją uczniów zajmuje się politykowaniem, budowaniem sfer wpływów, uzyskiwaniem przywilejów, gnojeniem innych nauczycieli spoza własnej frakcji, podlizywaniem się dyrektorom i samorządom lub szkalowaniem tych pierwszych (w zależności od potrzeb) i przede wszystkim robieniem dobrego wrażenia.
Nauczyciel nie potrzebuje powołania, potrzebuje:
- właściwych narzędzi i właściwego warsztatu (podręczniki, przybory, klasy, boiska, mądre przepisy, rozsądne procedury i likwidacja biurokracji),
- możliwości samoedukacji i rozwoju,
- poczucia bezpieczeństwa (odpowiednia umowa i odpowiednie wynagrodzenie),
- wsparcia ze strony administracji szkolnej (głównie dyrekcja).
Po prostu pozwólmy im być PROFESJONALISTAMI!!!
Zapewnijmy im powyższe minimum a z całą resztą dobry nauczyciel sobie poradzi. Poradzi sobie z dziećmi i wychowa sobie rodziców (to znacznie trudniejsze). Wraz z innymi podobnymi sobie, wypracuje sobie właściwą atmosferę pracy opartą na szacunku i współpracy a nie na patologicznej rywalizacji czy jakichś politycznych gierkach. Postrzeganiem przez ogół społeczeństwa, aczkolwiek niesprawiedliwym i w dużej mierze krzywdzącym, moim zdaniem, w ogóle się nie musi przejmować.
Jeśli praca nauczyciela nie wiązałaby się z tym całym biurokratycznym szaleństwem i tymi jakże częstymi absurdami zarządzania zarówno na poziomie szkół jak i samorządów a na ministerstwie kończąc i byłaby znacznie lepiej opłacana - to okazałoby się, że w takich warunkach ludzie będą chcieli pracować. Prawa rynku i konkurencji rozwiązałyby problemy braków kadr. Z czasem wykruszyłby się również ten beton. Zapewne nie byłoby problemu by choć część z tej grupy sfrustrowanych i wypalonych zawodowo również przebudzić i zmotywować - część z nich na pewno jest niezłymi nauczycielami (ale trudno się nie wypalić a tym bardziej nie frustrować w ich obecnej sytuacji).
Oczywiście - łatwo się wymądrzać. Jak czegoś podobnego dokonać? Jak przeprowadzić taką reformę, która zmieni warunki pracy nauczycieli? Nie mam zielonego pojęcia. Na pewnie nie da się tego zrobić pojedynczą decyzją. Na pewno nie zrobi tego minister z politycznego nadania. Jeśli nie obsadzi się ministerstwa oświaty fachowcami a nie oszołomami, którzy realizują populistyczne obietnice powrotu do tego "co stare i dobre" (chyba im chodzi o PRL) to się nigdy nie uda. Tylko fachowcy na poziomie całego ministerstwa, zostawieni w spokoju na kilka kadencji sejmu mogliby tę sytuację naprawić. Tylko kto by mógł takich fachowców znaleźć? Mam niestety wątpliwości czy politycy będą w stanie sobie z tym poradzić.
Pod wpisem @fervi'ego ktoś umieścił link do filmiku, na którym jakiś obcokrajowiec zachwyca się tą przemianą, która miała miejsce w Polsce po upadku PRL. Podobno według zagranicznych badań nasz system oświaty jest w pierwszej dziesiątce najlepszych na całym świecie! I to właśnie w dużej miedze dzięki dobremu wykształceniu nasz kraj odnosi tak niedocenianie przez samych Polaków sukcesy. Ale to się niestety zmienia. To co obserwujemy w naszej oświacie nie wróży dobrze.
Ktoś musi zrozumieć co niesie ze sobą niedaleka przyszłość. Będą znikać kolejne zawody - bibliotekarza, kierowcy, listonosza. Dziesiątki, setki i tysiące innych. Na ich miejsce będą się pojawiać następne. Podobno szacuje się, że 65% dzieci, które w tej chwili chodzą do szkoły będzie pracować w zawodach, które jeszcze nie istnieją! Możecie się teraz śmiać ale postępująca informatyzacja a zaraz za nią robotyzacja zmieni nasze życie. I to bardzo. I nie pocieszajcie się (albo nie obawiajcie się), że to nie za naszego życia. Tej maszyny nie da się zatrzymać, to się stanie niedługo, to się dzieje już dziś. Znikać będą nie tylko zawody, które wiążą się z usługami, które tracą i będą dalej tracić na znaczeniu aż do całkowitego wyginięcia. Również te zawody, w których pracę ludzką łatwo zautomatyzować. A z tą automatyzacją będzie coraz łatwiej.
Licencja: CC BY-SA 3.0 Poland, Źródło: wikipedia
Dlaczego o tym piszę? Bo kraje i narody, które nie postawią wszystkiego na innowacyjność i nowoczesność będą tracić na znaczeniu. Słabe gospodarczo i politycznie będą spychane na margines międzynarodowej areny. Tylko te, które będą kształcić nie tylko świetnie wykształconych ale także elastycznych i kreatywnych fachowców, inżynierów, specjalistów (ale także artystów i pedagogów), będą mogły dostosowywać się do szybko zmieniającej się rzeczywistości. A to wszystko będzie możliwe wyłącznie z mocnym i zdrowym systemem oświaty. Złożonym mechanizmie, który zaczyna się na przepisach a kończy właśnie na nauczycielu. Profesjonaliście, któremu zapewnia się odpowiednie warunki i pozwala się pracować. A powołanie zostawmy mglistym i niejednoznacznym sferom filozoficznym, religijnym i duchowym.
To wszystko o czym napisałem powyżej - to są właściwie truizmy, coś o czym wszyscy powinniśmy wiedzieć. A jednak mam wrażenie, że mało kto to dostrzega.
Podejście ścisłe do zagadnienia jest dobre. Dobrze jest zastąpić "powołanie" zestawem konkretnych cech i kompetencji.
Powołanie w znaczeniu, o którym piszesz oznaczałoby, że osoba działająca "z powołania" nie powinna domagać się podwyżki, poprawy warunków pracy, tylko trwać w wierności ideom, w skrajnych przypadkach nie jeść, a uczyć, leczyć, pielęgnować (dobrzy lekarze i pielęgniarki równie często określani są jako pracujący z powołania). Wiemy, że tak nie jest, więc profesjonalizm wydaje się bardziej na miejscu.
Z drugiej jednak strony "powołanie" jest to dobre słowo-wytrych, skrót myślowy - wiele osób używa go w odniesieniu do zawodów, w których konieczna jest empatia, szacunek do człowieka plus oczywiście kompetencje w określonym zakresie. Profesjonalizm w naszym języku ciągle ma zabarwienie silnie sformalizowane. Profesjonalista kojarzy się z osobą o przede wszystkim wysokich kwalifikacjach, wiedzy, umiejętnościach, ale w tym znaczeniu zamyka się głównie tak zwane kompetencje twarde. Ludzie mają potrzebę podkreślenia, że niektórzy profesjonaliści posiadają również wspaniały wachlarz kompetencji miękkich - są ludzcy, kiedy trzeba bywają serdczni, delikatni, czasem postawią do pionu, przemówią do rozumu - zawsze z wyczuciem potrzeb drugiego człowieka, kulturą osobistą, jasną komunikacją. I zobacz ile słów napstrykałam. Rodzice, byli uczniowie często zamykają to krótkim "nauczyciel z powołania" i oni maja na myśli taki rodzaj profesjonalizmu.
A zgodzę się z tym, że gdy o innych nauczycielach "z powołania" lub o samych sobie mówią nauczyciele (zwłaszcza emerytowani) to często jest to w znaczeniu "z zasiedzenia". Tyle lat przepracowanych, tyle lat - prawdziwy nauczyciel z powołania. A bywa, że przez te lata po prostu tkwił w roli męczennika lub/i męczyciela (neologizm mój).
Możesz mieć trochę racji. Tak rzeczywiście może się kojarzyć.
Ja już dawno temu się nauczyłem, że nawet w mojej branży, o lata świetlne odległej od pedagogiki, kompetencje miękkie są tak samo niezbędne jak twarde. Nie umiem już tego rozdzielać. Dla mnie profesjonalista ma właściwą proporcję umiejętności twardych i miękkich. Jeśli ktoś jest geniuszem w tych twardych a w miękkich idiotą - nigdy nie będzie profesjonalistą. Nawet może nie udać mu się zasłużyć na miano solidnego rzemieślnika. I naprawdę znałem takie przypadki. I zupełnie odwrotne również. Błyskawicznie awansujące i robiące karierę złotouste talenty ale techniczni imbecyle, każdego potrafili przekonać do tego jak są świetni i jak ze wszystkim sobie poradzą - dopóki nie doprowadzają w końcu do nieuniknionej katastrofy.
z tym niestety nie mogę się zgodzić. najważniejsi są nauczyciele klas najmłodszych. to w końcu pani/pan z przedszkola i podstawówki są naszymi pierwszymi obcymi wzorami do naśladowania, osobami przy których powinniśmy czuć się bezpieczni i traktować wręcz jak autorytety. później również jest nieciekawie, ponieważ możemy mieć do czynienia z trudną młodzieżą, która w domach przechodzi piekło więc potrzebuje nauczyciela który okaże wsparcie,a nie wstawi kolejną "chamską" jedynkę, ponieważ dzieciak się nie nauczył bo matka go wyrzuciła z domu lub ojciec molestował. szkoła jest po to aby UCZYĆ, nie tylko zwykłych przedmiotów ale i życia, ponieważ większość nauczycieli ma do czynienia z dziećmi, a nie z osobami dorosłymi. to bardzo odpowiedzialny zawód.
bardzo fajny artykuł, jednak nie mogę się zgodzić z punktem o powołaniu :)
Napisałam odpowiedź, bo mam pewne obserwacje o tym, w jakim znaczeniu u nas używa się słowa "profesjonalista". Myślę, że o te niuanse znaczeniowe chodzi.
No właśnie. Czym niby jest to powołanie? Nie bez powodu użyłem określenia mityczne. Każdy może rozumieć to inaczej. Jak powiedział mi ktoś mądry: "Zamiast o mętnych ideach lepiej mówić o konkretach". :-)
Wśród tych moich znajomych jest nawet nauczycielka klas 1-3. I będzie świetnym przykładem, bo z tego co mówią jej koledzy z pracy, którzy widzą jej pracę i jej efekty - jest wyjątkowym nauczycielem. Z tego co mówią jest słynna na całą szkołę z tego, że jest bardzo surowa ale sprawiedliwa. Potrafi być obiektywna ale i do bólu konsekwentna. Trzyma dzieciaki na dystans - te od pierwszej klasy są uczone, że nie ma przytulania do Pani. Ale nie ma chłodu - to po prostu jedna z zasad. Każde dziecko może za to liczyć na uśmiech, pochwałę i słowo zachęty. Ale i na ostrą reprymendę jeśli tego wymaga sytuacja. Dzieciaki uczone są od początku, że są pewne zasady i trzeba się bardzo starać by ich przestrzegać (czemu tego nie nauczono ich w domu - nie mam pojęcia, ale to jest temat na zupełnie inna bitwę). Poza tym, co moim zdaniem najważniejsze, potrafi świetnie przekazać wiedzę. I wzbudzać ciekawość. Dzieciaki ją uwielbiają i patrzą w nią jak w obrazek (rodzice znacznie mniej).
A teraz najlepsze - ona twierdzi, że NIE lubi dzieci. To, że nie lubi tej pracy, przy obecnych warunkach w jakich muszą pracować nauczyciele, jest dość oczywiste. Sama mówi, że mogłaby ją (pracę) polubić gdyby to wszystko inaczej wyglądało. Ale i tak każdy dzieciak jest dla niej wyzwaniem. Im dzieciak jest trudniejszy, tym ciekawsze wyzwanie. Ma niesamowitą wiedzę psychologiczno-pedagogiczną (wśród moich znajomych nauczycieli jest autorytetem i widać to na pierwszy rzut oka) i to ona pomaga jej radzić sobie z większością problemów wychowawczych czy edukacyjnych. Jest po prostu profesjonalistką. Nie jakieś powołanie tylko solidna wiedza i ciężka praca. Sama zdaje sobie sprawę, że nie da rady długo jeszcze utrzymać zaangażowania na poziomie, który pozwoli jej porządnie wykonywać swoją pracę. Sama diagnozuje u siebie pierwsze objawy wypalenia. I nie ma żadnych nadziei, żadnych złudzeń, że w najbliższym czasie się coś w oświacie zmieni. Dla mnie to strasznie smutne.
Tutaj ja się nie zgodzę i gwałtownie zaprotestuję. Zdaje sobie sprawę, że to nie są popularne poglądy ale to NIE szkoła ma dzieci uczyć życia. Od tego są rodzice i opiekunowie. Żaden nauczyciel nie ma szans na wychowywanie cudzych dzieci. Ani siły, ani możliwości. Jeśli większość rodziców nie radzi sobie wychowawczo z jednym dzieckiem to jak ma tego dokonać nauczyciel jeśli ma ich ponad dwadzieścioro? Co z tego, że ma do tego przygotowanie zawodowe a rodzic nie ma. To jest fizycznie NIEMOŻLIWE! I nie tego od szkoły i nauczycieli powinniśmy wymagać.
@alcik zauważam coś dziwnego w tej rozmowie.. otóż ja wypowiadam się jakby z pozycji ucznia - nigdy nie lubiłam nauczycieli w całej szkolnej karierze i chyba tak mi pozostało :) za to Ty wypowiadasz się z pozycji obiektywnej, "nie zaangażowanej" w konflikt. jako dorosły człowiek masz znajomych wśród nauczycieli i sprawa wygląda dla Ciebie inaczej :)
sądzę, że nauczycielka o której piszesz musi mieć niezwykłą charyzmę i coś w swojej energii, co przyciąga dzieci. bardzo ciekawy przypadek :)
przyznam, że ja chętnie pracowałabym jako nauczyciel. od zawsze widziałam się w tej roli, jest w tym rodzaj odpowiedzialności, którego chętnie bym się podjęła. niskie zarobki nie są aż tak zniechęcające. jednak moje wykształcenie poszło w całkiem innym kierunku i raczej już nie podejmę się tak dużej innowacji w moim życiu.
Muszę przyznać, że miałem dużo szczęścia do nauczycieli. Trafiłem chyba na tylko jedną osobę, która naprawdę zasługiwała na to, żeby jej nie cierpieć. Ale to, że była naprawdę beznadziejną osobą (i nie dotykam tu w ogóle kwestii jej wiedzy i umiejętności jej przekazywania) być może pomogło zintegrować się klasie - i to w taki sposób, że powstały przyjaźnie na całe życie. A nawet małżeństwa :-). Wszędzie trzeba szukać jakichś plusików ;-).
Większość z reszty nauczycieli była co najwyżej dla mnie obojętna. Niektórzy z nich dawali się nawet lubić. Ale nauczycieli - prawdziwych profesjonalistów spotkałem tylko dwójkę. Ludzie naprawdę zasługujący na szacunek i z perspektywy czasu wydaje mi się, że być może trochę zmienili moje życie (przyznaję się po cichu, bo w dyskusji gdzieś obok się upieram, że nie powinniśmy tego oczekiwać od nauczycieli ;-) ).
Co do mojego obiektywizmu. Zanim nie wpadłem w to nauczycielskie towarzystwo, raczej się nie zastanawiałem nad ich pracą. Jednak teraz mi się wydaje, że to naprawdę jeden z najcięższych zawodów. Wolałbym chyba jeździć śmieciarą niż użerać się z dziećmi i ich rodzicami i dyrekcją i kuratorium i ministerstwem.
To szanuję. Moje wykształcenie również poszło w zupełnie innym kierunku ale był taki moment, że prawie nauczycielem zostałem. Jednak w naprawdę ostatnim momencie dyrekcja szkoły mnie wyrolowała. Z czego dziś się bardzo cieszę ;-).
O ile co do zasady zgoda, to w pewnym momencie rodzice przestają być autorytetem (niekoniecznie z winy rodziców), a przynajmniej najważniejszym autorytetem i dziecko (albo młodzież) poszukuje takich autorytetów gdzie indziej. Nauczyciel może być jednym z takich autorytetów. Może i powinien być. Dlatego o ile nauczyciel nie wychowa cudzego dziecka, to może się w sposób istotny przyczynić do wychowania i rozwoju młodego człowieka.
Do rozwoju. Troszkę. Na wychowanie na etapie szukania nowych autorytetów jest już moim zdaniem za późno. Teraz można lekko tylko próbować korygować lub z mozołem naprawiać szkody (pewnie do końca życia). Ale nie o tym. Ta sama sytuacja. O ile masz rację, że dobry nauczyciel jest naturalnym kandydatem na taki autorytet to tak samo jest fizycznie niemożliwe by każdemu ze swoich uczni wszedł na tyle w głowę by mógł to zrobić prawidłowo. Przynajmniej ja tak uważam. No chyba, że mówimy o nauczycielu, który ma tylko do 5 uczniów i uczy ich wszystkiego (nie tylko jednego przedmiotu 4h tygodniowo).
Dla mnie w wychowaniu dziecka najważniejsze jest ta baza, którą powinni przekazać dziecku rodzice. To na niej będzie budować się osobowość. Czyż nie mówi się, że dzieci najmłodsze są najbardziej podatne? Gdy rodzice przestają być autorytetami, dalej jest już najwięcej przypadku. Dzieciak znajdzie jakiś autorytet i szczęśliwie z tego skorzysta super. Nie trafi - pech. Oczywiście bardzo ważne by rodzice dalej byli w pobliżu. Już nie w roli autorytetu ale nadal jako oparcie i w idealnej sytuacji - przyjaciele. Którzy potrafią nakrzyczeć jak trzeba ;-).
Tak, tak byłoby idealnie. Nauczyciel - mistrz.
Zajrzyj tutaj i powiedz co sądzisz o poglądach Rzewuskiego na ten temat jeśli by Ci się zachciało.
100% zgoda, ale nie popadajmy w skrajność. Nie jest tak, że to co dziecko nabędzie przez kilka pierwszych lat od swoich rodziców pozostanie w nim bez zmian. Mózg człowiek jest elastyczny i można go zmieniać przez całe życie.
Tak oczywiście masz rację - mocno to upraszczam. Ale chodzi mi o podkreślenie, że od jakiegoś wieku dziecka od rodziców zależy dużo mniej niżby chcieli i wtedy tak naprawdę się okazuje jak udało im się dziecko do życia przygotować wcześniej - gdy mieli na nie duży wpływ.
Tak - również z takimi liczbami się spotkałam. Poza tym ze znanych nam zawodów nadal ma utrzymywać się lub rosnąć zapotrzebowanie na wybrane usługi wykonywane przez człowieka (być może jako droższa alternatywa dla usług wykonywanych przez roboty), rynek doradców/trenerów osobistych, rynek usług weterynaryjnych.
Dobra, do rzeczy.
Bibliotekarze bibliotek publicznych, naukowych, szkolnych - zawody te na pewno będą ewoluowały w różnych kierunkach. Czy znikną nie wiem - naukowi raczej nie, bo o zgromadzone zasoby nawet traktowane już tylko jako dziedzictwo muzealne ktoś będzie dbał. Publiczni? W zasadzie jako pracownicy wypożyczalni, spokojnie mogliby zniknąć już. Bramki i czytniki załatwiają sprawę. Tyle, że wiele bibliotek publicznych ma trochę wyższe ambicje niż bycie martwą szafą z książkami. Koncepcja trzeciego miejsca - miejsca spotkań, integracji społeczności, zapobiegania wykluczeniu, pośrednictwa w dostepie do wielu aspektów kultury w wielu działa bardzo fajnie. Tam bibliotekarze są równocześnie animatorami kultury, katalizatorami potrzeb i oczekiwań społeczności.
No i wreszcie szkolni, czyli nauczyciele bibliotekarze. Tu również byłoby fantastyczne pole do pracy, która byłaby ogromnie pożyteczna dla dzisiejszego ucznia. Mam na myśli dość ważne umiejętności wyszukiwania, selekcji, analizy i oceny przydatności informacji. Zabawna sprawa - w wielu szkołach biblioteki po jakimś tam zastrzyku gotówki lub darowaniu sprzętu noszą szumne nazwy centrów multimedialnych, szkolnych centrów informacji. Natomiast za zmianami w dostępności źródeł nie poszła na razie wizja decydentów. Owszem, wspomina się, że uczeń coś tam powinien, ale nie idą za tym żadne godziny ani konkretny program. Teoretycznie wszyscy nauczyciele powinni prezentować wysokie kompetencje z zakresu tzw. TIK (technik informacyjnych i komunikacyjnych), więc obecnie zatrudnieni bibliotekarze również.
Moim zdaniem zmiany są nieuniknione. Nawet powiedziałabym, że pożądane, bo dzieciaki i dorośli mają z tym problem. Umieją wyszukać "coś", ale z selekcją i oceną jest różnie. Najczęściej poszukiwanie informacji sprowadza się do niebezpiecznego "wybierania wisienek" - czyli zamiast wyszukać informację prawdziwą, wyszukują coś, co potwierdza ich tezę.
Ja nie wyobrażam sobie świata bez bibliotek. Akurat sam z nich już od kilku lat nie korzystam i właściwie powoli ale konsekwentnie odchodzę od książek papierowych w ogóle. Ale jednak znam wielu ludzi, którzy z bibliotek korzystają i będą korzystać już zawsze. Część starszego pokolenia nie będzie już w stanie przestawić się na książkę elektroniczną / internet.
Zgadzam się z Tobą, że wszystko wskazuje na to, że w obecnej formie biblioteki nie mogą i nie przetrwają. Ale zmiana bibliotek w kierunku centrów dostępu do kultury, punktu integracji kulturowej lokalnej społeczności - to może się udać. Trzymam za to kciuki.
Może to pomysł na jakiś cykl artykułów? W moich czasach szkolnych / czy też w moich szkołach takiej wiedzy nie przekazywano - bardzo chętnie bym o tym poczytał!
To by kolejne sprawy smutne i dyskusyjne wyszły. Szkoleń dla obecnej kadry była cała masa, a jest jak to w życiu - różnie.
W teorii nauczyciele powinni sprawnie korzystać z nowych technologii, zrówno aby ułatwić sobie pracę, jak również uatrakcyjnić zajęcia i niezależnie od nauczanego przedmiotu w naturalny sposób przekazywać umiejętności korzystania z sieci uczniom.
Szara rzeczywistość jest taka, że dla niektórych nauczycieli "zaporowe" jest przygotowanie w edytorze tekstu własnej wersji arkusza sprawdzianu pisemnego i polegają wyłacznie na kserówkach arkuszy oferowanych przez wydawnictwo ich podręcznika. Różne jest również podejście do wykorzystywania zasobów sieci w trakcie lekcji.
Ja lubiłam i specyfika przedmiotu (przyroda) pozwalała mi na dużą swobodę w tym zakresie. Ot - wyszukać na bieżąco stosowną stronę grafikę, zdjęcie, film. Zadać miniprojekt z obowiązkową bibliografią www. W naturalny sposób pokazywać, jakich słów kluczowych używam, jak selekcjonuję wyszukane zasoby. Czasem pozwolić uczniom podzielić się swoimi znaleziskami ("proszę pani - jest taki kanał sci-fun. możemy coś z niego obejrzeć na lekcji?").
Myślę, że zajęcia komputerowe w szkole dobrze byłoby rozdzielić na dwa osobne typy lekcji. Pierwsze - poświęcone nauce programowania, specyfice korzystania z wybranych narzędzi, urządzeń. Drugie - takie trochę info-humany, na których można byłoby skupić się na informacji, korzystaniu z niej, rozwijania późniejszych kompetencji samokształcenia za pośrednictwem sieci, również poświęcić czas zagadnieniom prawa autorskiego i umiejętności komunikacji w sieci. Tu nawet ładnie pasowałyby takie rzeczy jak edycja i przygotowanie tekstów do druku lub publikacji online.
Takie moje szklane domy. :)
A jakie @alciku podejście do TIKu wśród nauczycieli Ty obserwujesz?
Ci moi nauczyciele "od kieliszka" - w pracy korzystają z komputerów i Internetu (plus tablice multimedialne, wideo, audio, co tylko im szkoła jest w stanie dostarczyć) na co dzień. Chyba w każdy możliwy sposób. Ale zgaduję, że nie zawdzięczają tego swoim studiom pedagogicznym. No i od czasu do czasu gdzieś tam w tle przewijają się wciąż historie o innych nauczycielach, którym trzeba coś wydrukować albo pomóc obsługiwać kserokopiarkę albo poczekać aż ich mąż wróci z delegacji i odbierze emaila. Powinno śmieszyć a jakoś nie śmieszy. A jaką jazdą bez trzymanki było dla niektórych wprowadzenie w ich szkołach dzienników elektronicznych.
Co do zajęć komputerowych i generalnie pogonią oświaty za dniem dzisiejszym - to o ile mocno wierzę w to, że spora część nauczycieli byłaby w stanie utrzymać tempo i pozostać w peletonie - to mam intuicyjne wątpliwości co osób, które odpowiadają za programy nauczania.
Nie do końca właśnie wiem czym jest ten TIK. I nie mam możliwości bezpośrednich obserwacji :-). Przy okazji spróbuję się podpytać.
No właśnie tego typu anegdoty niestety jeszcze o jakiejś osobie lub osobach z praktycznie każdego grona nauczycieli można zbierać i opowiadać.
Ten cały TIK wziął się od sformułowania stosowanego w papierach do awansu zawodowego. Jest tam taki § 8 ust. 2 pkt. 2 Wykorzystywanie w pracy technologii informacyjnej i komunikacyjnej. No i do dyplomowania każdy nauczyciel musi na piśmie się wykazać, jak to się w pracy zawodowej wykazuje. Moje obie dyrekcje tak się jakoś do tego TIKu przyzwyczaiły, że przeróżne szkolenia związane z nowymi technologiami tak były nazywane TIK tu, TIK tam. ;)
No to wśród nich akurat z wykorzystaniem nowych technologii jest chyba bardzo dobrze. W sensie umiejętności i chęci - nie wiem dokładnie jak z możliwościami np. sprzętowymi - choć słyszałem o tablicach multimedialnych, rzutnikach i komputerach dla nauczyciela w każdej sali lekcyjnej. Tyle, że to wszystko (komputery zwłaszcza) nie zawsze chce działać (i internet wolny).
A co do arkuszy sprawdzianów z podręczników, to ktoś narzekał, że nie może praktycznie z nich korzystać (choćby chciał) i musi robić swoje sprawdziany - bo w podręcznikowych jest prawie zawsze przynajmniej jeden błąd. :-)
Pewnie zależy od wydawnictwa. Dla mnie często polecenia nie były odpowiednio sformułowane w stosunku do tego, co miała zawierać odpowiedź ucznia, albo w pytaniach testowych były odpowiedzi jednoznaczne, gdy uczeń wie mało, ale budzące watpliowści, gdy nie daj pan ma szerszą wiedzę. :)
No i ja pisałam swoje sprawdziany, bo jak się na lekcjach pokazywało jakieś nieprzewidziane przez podręcznik filmy, to nie dla zabicia czasu, ale żeby pewne rzeczy w główkach zostały.
Nie, nauczyciel nie jest zawodem jak każdym innym. Co więcej w zasadzie każdy zawód to pewne "powołanie". To że ludzie bez powołania, powołują się na powołanie ze względów hm chyba politycznych z tego co rozumiem z opisu, albo ze względu na komfort psychiczny to nie znaczy że powołanie jest złe. Powołanie oznacza że ktoś ma a) naturalne predyspozycje to wykonywania danej pracy, b) czerpie z tego radość, daje mu to szczęście albo pomaga w drodze do szczęścia. Jeśli ktoś wykonuje swoją pracę tylko i wyłacznie po to by zarobić to nie będzie pracownikiem... obdarzonym pasją a tacy są najlepsi. Może być profesjonalistą, ale nie przyniesie to pożądanych efektów, zwłaszcza w tak wrażliwej dziedzinie jak edukacja.
Niestety powyższe sformułowanie świadczy o nieznajomości realiów polityki. I nie chodzi o to że jest to niemożliwe, ale o to że by się całkowicie nie sprawdziło. Eksperci / fachowcy są potrzebni ale na niższych szczeblach. Polityk na czele ministerstwa jest niezbędny. Polityk ma wizje ale ma też siłę by wizje wdrażać w ramach systemu politycznego, ale co ważniejsze ma (powinien mieć) umiejętności by tę wizję sprzedać. Fachowiec tego nie zrobi. Być może gdybyśmy mieli inny ustrój polityczny, to być może takie ministerstwo miałoby rację bytu. Mamy jednak demokracje i na czele ministerstwa oświaty musi stać polityk.
Rzeczywiście nie interesuję się polityką.
Ale zdaje sobie, że takie odpolitycznienie jakiegoś resortu jest chyba nierealne (choć podejmowano przecież takie próby). Ktoś w końcu pęknie i uderzy. Jak nie opozycja to koledzy z koalicji / partii.
Gdyby jednak było możliwe takie odcięcie ministerstwa od polityki - to fachowcy potrzebni byliby na każdym poziomie. Może to dyskusja semantyczno - akademicka, bo zapewne każdy menadżer poziomu CEO czy ministra musi w jakimś stopniu uprawiać politykę - wszystko zależy jak to rozumieć. Ja przez odpolitycznienie chciałbym rozumieć wyjęcie danego resortu z gry wyborczej i każdej innej przepychanki partyjno/koalicyjno/opozycyjnej. Ale jak już wspomniałem, nie wierzę by to było możliwe. Zostawmy to, nie chcę dyskutować w ogóle o polityce.
W każdym razie w swoim wpisie nie do końca te kilka zdań przemyślałem. Po prostu się rozmarzyłem - nie zachowałem się jak profesjonalista ;-).
Jestem prostym chłopakiem. Ale cynicznym. Masa wzniosłych słów: powołanie, szczęście, pasja. Przykro mi ale nie wierzę w pasję do końca życia. Pasje przychodzą i odchodzą (dla niektórych to smutne dla innych to wspaniałe). Nie ma sensu zmieniać pracy za każdym razem gdy ktoś łapie nową pasję. A wybór zawodu i kierunku kształcenia u nastolatka, któremu wydaje się, że ma pasję - jest dla mnie niezłym żartem. Sam chyba wiesz jak życie weryfikuje takie wybory. Można natomiast swoją pracę polubić. I cieszyć się poczuciem, że dobrze się ją wykonuje. I czerpać z tego satysfakcję. Ale muszą być do tego spełnione pewne warunki zewnętrzne. Zamiast tego nauczyciele muszą walczyć z poczuciem beznadziei i bezradności. I zupełnie się im nie dziwię.
hehe a demokracja ponoć taka dobra ;) Ja tam nie jestem jej zwolennikiem i edukacja jest bardzo dobrym przykładem. Edukacja rządzona przez demokracja prowadzi do nieustannego zjazdu w dół ;)
To kwestia obecnego systemu, tutaj nie dyskutuje bo po pierwsze zgadzam się, po drugie ze względu na swoje doświadczenia znasz bolączki systemu znacznie lepiej.
hm... człowiek małej wiary ;) Po za tym człowiek będąc w jednym zawodzie może na początku czerpać radość z odkrywania go, potem z pokonywania w nim kolejnych wyzwań i doskonalenia swoich możliwości, a wreszcie z tego że jest to coś co znam, co umiem, co robiłem całe życie. To odpowiada rozwojowi człowieka. Młodzi chcą poznawać świat, odkrywać, trochę starsi chcą rozwijać i doskonalić to co odkryli/zdobyli, starzy chcą już w poczuciu bezpieczeństwa trwać w tym co znają. Czyż nie jest tak? Znam przykład swojego ojca, pośród innych "zawodów" również wykładowcy i tak właśnie widzę jego karierę zawodową i jego obecne hm chęci. Także można robiąc to samo zmieniać swoje pasje, albo rodzaj pasji ;)
Dodam jeszcze, że współcześnie wiele osób żyje tak, że własnie często zmienia swój zawód. Ja akurat nie uważam tego za dobre, ale ponoć się da i ponoć może dawać to radość.
Tak to chyba wielki problem współczesności. Na tyle rozwinęliśmy naukę i technikę, że aby być zdolnym nauczyć się tych bardziej skomplikowanych zawodów trzeba takich wyborów dokonywać zupełnie nie wtedy kiedy ma to sens ;) Ale to się zmieni ponownie. Bo albo staniemy się za głupi żeby kontynuować prace naszych rodziców (nie, nie to jeszcze na pewno nie to pokolenie), albo po prostu sztuczna inteligencja przejmie te zadania, a my będziemy nie wiem, filozofię uprawiać ;)
To jest właśnie coś co nazwałbym profesjonalnym podejściem.
Ma swoje wady ale zgadzam się z Churchillem, który zdając sobie z tego sprawę mówił, że nie wymyślono nic lepszego. Ale zostawmy to ;-).
Też się nad tym zastanawiałem w kontekście niektórych moich znajomych "skaczących jak z kwiatka na kwiatek". I wydaje mi się, że w jakiejś części za to zjawiska odpowiada moda - i różnej maści specjaliści ("kim jesteś? Jesteś zwycięzcą!") nakłaniający do rzucania pracy w korpo na etacie i zostawania freelancerami. Choć spotkałem się również z opiniami, że tak się zmienia rynek pracy i charakter pracy w ogóle - w kierunku zorientowanym na projekt. Tutaj mam trochę wątpliwości, bo projekty w którym brałem udział najlepiej dają sobie radę ze stałym, zgranym zespołem. Może więc moda, może coś więcej - ciągle nie mam zdania.
Ale z kolei w innej części żyją tak ludzie, którzy po prostu czerpią radość z poszukiwania. "Chodzi o to żeby gonić króliczka a nie złapać go" ;-). Takie przypadki też znam.