Leniwiec myśli (9): Chwile z życia w dżungli
Życie wegetarianina usłane jest różami... to znaczy sałatą. Radośnie przeskakuje on z liścia na liść, a pod jego stopami wyrastają, niczym kwiaty lotosu, marchewki. Żyje otoczony świeżymi warzywami, owocami, najszczęśliwszymi jajami i serami, o najprzedniejszej woni starych skarpet. Każda z jadłodajni ma w menu cały dział dla wegetarian, a półki w marketach uginają się pod niskoprzetworzonymi, zdrowymi produktami. Życie, jak w bajce.
Bajki jednak mają to do siebie, że prawda w nich jest, co najwyżej… częściowa. Na przykład takie smoki, albo dziewice... Zapraszam na pięć chwil z życia Leniwca.
Chwila pierwsza: To co ty właściwie jesz?
Pytanie o to dlaczego nie jem mięsa pojawia się średnio raz na miesiąc. W sumie nie często i na szczęście coraz rzadziej, chociaż ciągle wieść o diecie jest dla wielu powodem do znaczącej miny. Ot, kolejny wariat. Teraz policzymy, tak bardzo szacunkowo: przez 27 lat ponad 300 osobom musiałem odpowiadać niemal to samo.
A gdyby tak odwrócić sytuację? Bo przecież tak naprawdę to mięsożercy powinni się wytłumaczyć: Dlaczego, pomimo aspektów zdrowotnych, obozu zagłady zwierząt, całego szumu ostatnich lat wokół cierpienia i możliwych alternatyw, wy cały czas jecie mięso? Bo wam smakuje? To dosyć hedonistyczny argument. I jeszcze zdziwienie: Nie jesz mięsa? To co ty jesz… Rany, ogarnijcie się… polecam #pl-wege ;)
W pewnym momencie, znudzony ciągłym odpowiadaniem na to samo pytanie, wymyśliłem historyjkę, że jestem karmicznym wcieleniem białego tygrysa i kiedyś posmakowałem ludziny. Całkiem smacznego mięsa pewnej niewiasty, które było tak smaczne, że od tego czasu nie ruszam żadnego innego. Brzmi jak z koszmaru? Wyobraźcie sobie minę rozmówcy, zanim pojął, że to mój czarny humor.
Inną sprawą są śmieszki… O pomyśl sobie, taka smaczna cielęcinka... nie zjadłbyś?. Tak, pomyślę sobie i jak każdy wegetarianin zamiast kawałka mięsa, widze przeuroczą małą krówkę, która ledwo stąpa po łące. Nie, nie zjadłbym i tobie równie odradzam. Takie żarty są dosyć słabe i śmieszą najczęściej tylko autora.
Chwila druga: Co jadłem wczoraj?
Pomimo tylu lat bez mięsa, wbrew powszechnej opinii, nie miałem nigdy anemii. Moje wyniki krwi są niemal zawsze wzorowe, może nie jestem zbyt silny i nie przypominam wikinga, ale halooo… jestem Leniwcem. Zejście z drzewa i pójście na siłownie to ostatnie o czym marzę. Jestem sprawny, zdrowy i młodo wyglądam. Koniec reklamy.
Oprócz oczywiście dobrych genów, wiele zawdzięczam różnorodnej diecie. Ten temat był wielokrotnie tu poruszany, ale jest na tyle ważny, by na chwilę się przy nim zatrzymać. Bycie wege nie jest dla umysłowych leniuchów. Trzeba dbać, by codziennie jeść inne rzeczy i dzięki temu dostarczamy pełną gamę zdrowych składników odżywczych. Niestety, fastfoody co najwyżej raz w miesiącu, alkohol bardzo sporadycznie. Należy również mieć dobrą pamięć i widzieć, co jadło się wczoraj czy przedwczoraj. Mamy skłonność do folgowania sobie i zajadania, jak dzieci tego, co nam smakuje, jednak ziemniaki codziennie na obiad to nie najlepszy pomysł, czasami tę monotonię koniecznie trzeba przerwać kaszami, dobrym ryżem, makaronami czy gotowanymi warzywami.
Nie powiem, by taka dieta była specjalnie męcząca ani sprawiała wiele cierpienia. Jest zupełnie odwrotnie - dzięki temu poznaje się wiele nowych smaków, ciekawe połączenia, kuchnie z całego świata (no prawie…), dodatkowo dba się o zdrowie, o aspekcie etycznym nie wspominając.
Ważna jest oczywiście jakość produktów. By były one jak najbardziej lokalne, najmniej przetworzone i zawierały jak najmniej niepotrzebnych, a obniżających koszt składników. Tu płynnie przechodzimy do punktu trzeciego, czyli…
Chwila trzecia: Etykietowa paranoja
Jesteś tym, co jesz - mówi stara maksyma. Hm… czy ja chcę być benzoesanem sodu? Jeszcze na żelatynę jakoś bym się nadał, bo trochę kości i chrząstek mam.
To jest najprawdziwsze szaleństwo... Leniwiec idzie do sklepu i czyta etykietę każdego produktu, który kupuje. Co gorsza! Opisy te czytam za każdym razem, bo skład tych samych produktów ciągle się zmienia - trzeba być czujnym.
Po co w śmietanie pektyny albo mączką chleba świętojańskiego? Po co w czekoladzie zmielone robaki, zwane ładnie koszenilą? Dlaczego dodaje się do koziego sera wieprzowej żelatyny, a do wszystkich słodyczy oleju palmowego, mimo że od lat krzyczy się, że nasze wnuki będą oglądały orangutany tylko w archiwalnych nagraniach?
Powiecie, że nie można wpadać w paranoję? Można! Nawet trzeba! Bo jesteśmy oszukiwani na każdym kroku i takie zachowania producentów trzeba tępić - choćby olewając ich produkty.
Przyjmuję zasadę, że w produkcie może być jeden maksymalnie jeden znany mi i akceptowalny konserwant albo zagęszczacz smaku. Jeśli występuje cała tablica Mendelejewa, szukam czegoś innego. Na szczęście wybór jest dziś spory, a pomysłów nie brakuje. Jednak czasami pobyt w sklepie przedłuża się bardzo. Tym bardziej, że zasada różnorodności zakłada również nie przywiązywanie się do marek produktów. Nie lubię stałości, lubię zmianę, zatem jedzenie takiego samego makaronu, sera czy tofu to nie dla mnie.
Problemy zaczynają się za granicą, w krajach, których języka nie rozumiem, a nie zawsze etykietka jest opisana po angielsku. Pamiętam, gdy spędziłem upojne 20 minut na wyszukiwaniu wegetariańskiej odmiany zupki chińskiej w tajskim 7Eleven. Ostatecznie zrezygnowałem i zjadłem gotowane jajko. Zawsze mogłem pójść na kolejne curry do knajpy. Ale co w nim będzie…?
Chwila czwarta: Potyczki w restauracji
Mimo zapewnień kelnerów i barmanów wiele razy znalazłem w swoim daniu w restauracji jakieś kawałki mięsa. Choćby takie skwarki na pierogach ruskich. Niemal każda wizyta w innej niż wegetariańska knajpa to gra w ruletkę. Jako klienci nie mamy przecież najmniejszego pojęcia z jakich składników gotują dla nas kucharze - wszystko polega na zaufaniu. Niestety, po tylu latach mój organizm reaguje na każdy mięsny dodatek bardzo źle. Samo krojenie tym samym nożem, którym kroiło się mięso, albo dodanie łyżki smalcu jest dla nas odczuwalne - przynajmniej przez niektórych.
Problemem jest również wychodzenie do restauracji z mięsożernymi znajomymi, czy obiady rodzinne. Zawsze powstaje niezręczność. Szczególnie, gdy jesteś jedynym wegetarianinem w grupie. Takie wyjście to kompromis, przynajmniej dla jednej ze stron. Albo znajomi muszą zadowolić się sałatkami w wege barze, albo wegetarianin musi patrzeć na leżący na talerzu ochłap padliny…
Miałem sytuację, gdy zorganizowano obiad firmowy w steak barze. Uznałem to za nietakt, tym bardziej, że jest nas niewielu, ale cóż poradzić... poszedłem. To w końcu trochę mój wymysł, to ja jestem w mniejszości i nie każdy musi się z tym liczyć, chociaż oczywiście zapytano, czy mi to przeszkadza… Nietakt kolejny.
Zagranicą problem jest jeszcze większy, bo tu bariera jest i kulturowa i językowa. W niektórych miejscach bardzo ciężko jest znaleźć coś bez mięsa, a samo wspomnienie w przygotowaniu czegoś innego, odbiegającego od normy powoduje zdziwienie na twarzach kucharzy. Pisałem o tym już kiedyś, gdy byłem zimą w Zimbabwe. To bardzo mięsny kraj, a w sklepach nie było zbyt wielu warzyw, bym sobie mógł sam coś przygotować. Przez kilka dni żywiłem się szakszuką, czyli jajecznicą z pomidorami. Pożywne to, zdrowe, jednak monotonne i z utęsknieniem czekałem na powrót do lipcowego lata w Polsce.
Poszukiwania czegoś do zjedzenia, gdy jest się w podróży to nierzadko zadanie na wiele godzin. Jak w Lampang we wspomnianej Tajlandii, mieście zgoła nie turystycznym, gdzie chodzenie od knajpy do knajpy, patrzenie w menu i pytania czy mają cokolwiek bez mięsa zajęły mi ponad dwie godziny. Apogeum rozpaczy było znalezienie świńskiej głowy w jednym z niewielu miejskich koszy na śmieci. Ostatecznie wylądowałem w pseudoamerykańskim barze z burgerami i zjadłem sałatkę z frytkami.
Takie chodzenie głodnego Leniwca po mieście i szukanie jedzenia wygląda nieco jak człapanie zombi. A skoro już jesteśmy przy tym…
Chwila piąta: Atak zombi czyli kanapka z szynką
Całkiem niedawno przyszła mi do głowy taka myśl: żyjemy w cudownych czasach! Mamy w sklepie 5 rodzajów wegańskiego hummusu, makaron bezglutenowy, świeże awokado i buraki z ekologicznych upraw. Możemy naprawde zdrowo żyć i różnorodnie jadać. A gdyby w jednej chwili to stracić? Gdyby wybuchła wojna, pojawił się kataklizm, nalot kosmitów czy wspomniany atak zombie?
Nasze wydelikacone zdrowym odżywianiem organizmy musiałyby żywić się tym co jest dostępne… A jak wiadomo, w czasie kataklizmów z jedzeniem bywa różnie. Może jednak powinniśmy, jak ze szczepionkami, przyjmować niewielkie ilości trucizny, by w razie czego być trochę przygotowani. Fantazjuje? Być może, jednak, od strony zagrożeń toksykologicznych, przyjmowany w małych ilościach arszenik nieco przyzwyczaja organizm i tolerancja jest wyższa...
Do takiego bujania w obłokach skłoniła mnie kanapka z szynką, którą bezwiednie sprzedała mi pani w piekarni. Miała być tylko z żółtym serem. Po pierwszym ugryzieniu zdałem sobie sprawę, że w środku jest obce ciało. Zaraz wyobraziłem sobie zatrucie pokarmowe, które czai się za rogiem i zdałem sobie sprawę z jak dużym problemem mam do czynienia. Problemem zupełnie błahym dla przeciętnego człowieka, o zwykłej diecie. Wystarczyło jedno ugryzienie… jak w przypadku zombie.
W przypadku nieszczęść i kataklizmów wszelkich jemy to, co jest dostępne, nie ma wybrzydzania, diety bezglutenowej czy witariańskiej. Wtedy rozterki etyczne odchodzą na drugi plan. Nasze organizmy pewnie dosyć szybko przyzwyczaiły się do racji żywieniowych rozdawanych przez wojsko i PCK, chociaż z tego co pokazuje praktyka, w takim czasie mięso to rarytas, więc nasze umiejętności robienia frykasów z brukwi i mąki mogłaby się okazać na wagę złota.
Dobra, koniec z czarnowidzeniem
Takich chwil pewnie można by naliczyć więcej, jednak nie ma co wyciągać ich z pamięci. Cieszę się z obecnej mody na zdrowe życie zgodne z zasadami wegetarianizmu, czy nawet weganizmu. Ilość osób świadomych zalet jest coraz większa i nawet jeśli tylko ograniczają oni ilość zwierzęcego składników w swojej diecie to i tak jest jakiś krok naprzód.
Macie jakieś ciekawe wege-historie? Podzielicie się?
Wszystkie piękne zdjęcia niezawodny Pixabay.
Leniwcu, w ostatnim czasie, z powodu mocno napiętego życiowego grafiku, nie mogłam pozwolić sobie na częste postowanie i czytanie tekstów polskich Steemian (choć przepisy kulinarne wszystkie obczajam nocami na bieżąco ;)) Twój tekst jest pierwszym od dawna, który przeczytałam powoli, w całości i to jeszcze powtarzając niektóre fragmenty (!) Wiele słów jest mi bardzo bliskie, rozbawiły mnie, zainspirowały, a nawet skłoniły do refleksji :)
Przypomniała mi się historia z czasów, gdy studiowałam w Pałacu Kultury i Nauki i żywiłam się w tamtejszym bufecie. Panie "taśmowo" wydawały ziemniaczki z mięskiem i surówką i jakaż była ich konsternacja (i oburzenie), gdy wybiłam ich z rytmu prosząc kaszę z kilkoma rodzajami warzyw i surówek. Nie wiedziały jak się za to zabrać, jak to podliczyć! Gdy w końcu odebrałam mój talerz z obiadem i włożyłam do ust pierwszy widelec z kaszą poczułam ten specyficzny smak i nieprzyjemny zapach, taaak, to były skwarki! Nieśmiertelne skwarki, postrach wegetarian ;))
Obecnie, podróżując, mam bardzo pozytywne doświadczenia. Szczególnie kuchnia azjatycka oferuje dania z natury wegetariańskie, a nawet wegańskie, choć oczywiście zdarzały się i takie knajpki, w których wszystko było z mięsem lub na mięsnym wywarze. No cóż, trzeba polubić się z lunchboxem :))
P.S. To byłby zaszczyt dla tagu #pl-wege, gdyby pojawił się tam ten Twój post. Swoisty "dekalog" (przez pół) wegetarianina!
Zupa na kościach! :) To dopiero brzmi upiornie :) Dziękuję za komentarz. Kilka tygodni temu żywiłem się przez cały tydzień w knajpie - niestety trochę nie miałem wyjścia, ale co wieczór odczuwałem to jedzenie. Po powrocie do domu wszystkie niedogodności minęły, więc na 100% musiały być to jakieś dziwne dodatki :) Tag oczywiście dodałem :)
Ha! Moje ciało zawsze wie, kiedy zjadłam w knajpie (albo u gdzieś "w gościach";))
P.S. Super, że ten artykuł jest na #pl-wege ✌️
Pomimo tego, że sam z przyjemnością zajadam się padliną to szanuję kuchnię sałatożerców. Jest kolorowa, smaczna, zdrowa i dobrze przyprawiona z powodzeniem zastępuję kawał mięcha. Jeszcze w Polsce przynajmniej raz w tygodniu gotowałem tylko zieleninkę i znam kilka przepisów, których przygotowanie było czystą przyjemnością.
A tak na marginesie, myślę, że nie warto sobie nawzajem zaglądać w talerze i komentować zawartości bo to nie eleganckie.
Jedni lubią dorodny stek, a inni dorodną marchewkę. Obie strony mają wolny wybór po co sięgną w knajpie czy sklepie i nikomu nic do tego. Dorabianie ideologi do własnego gustu nie ma moim zdaniem sensu i lepiej zająć się talerzem.
Piszę o tym, bo często widzę gdzieś w necie wrzuty jednych na drugich co jest idiotyczne, bo w takiej "rozmowie'' nikt, nikogo do zmniany nawyków (raczej) nie przekona. Pomimo to, zawsze znajdzie się jakiś nawołujący do zmiany wege-bohater z trzy tygodniowym stażem, albo atropolog-amator krzyczący, że nasi przodkowie jedli mięso bo to nasza natura. A na koniec okazuje się, że racje jednych i drugich są gówno warte. Dosłownie. 😉
Bajkę o tygrysie uwielbiam! 😉
Piona!
Wegetariańscy fazyści zawsze mnie bawią, kilka razy zdarzało mi się, że mnie taki jeden namawiał do porzucenia mięsa :D Jedna uwaga z zaglądaniem do talerze - ja tam wolę nie zaglądać co upieczonego jest obok, problem widzę inny - a w zasadzie czuję :) Po tylu latach wszelkie zapachy grila, pieczonych kiełbas czy mięsa są bardzo nieprzyjemne. Samo przechodzenie obok stoiska w sklepie z mięsem jest trudne. Takie z nas wydelikacone pudelki :D
@veggie-sloth nie wiem, czy po tylu latach jeszcze pamiętasz, ale zanim odstawiłeś mięcho to też przeszkadzały Ci te zapachy?
W sumie tak. Zapach gotowanego kuraka i smażonej ryby mam w nosie do dzisiaj :) Ale faktycznie, brakt w otoczeniu tym 'smrodków' urważliwił mnie bardziej :)
Glad to meet you And Upvoted you :) !
:
“He is not an ideal husband. I am his wife.” ====> Ljupka Cvetanova
męskie spojrzenie na temat.
(kobiece znam, ale uwielbiam, gdy mówi o tym pewny siebie facet)
to jest prawdziwa męskość.
wziąć w obronę słabszych, niewinnych, bezbronnych, zakatowanych.
sięgnąć głębiej, niż do czubka swego nosa, języka, smaku, przyzwyczajenia, wygodnictwa, ignorancji.
reszta wątków - dla mnie wtórna.
Znajdź jedną różnicę :P
Ja jestem z przeciwległego świata, ale przez to, że jestem keto, to też czasem czuję się wyobcowany. A na pytania na czym polega ketoza odpowiadam już "Eee nie chcę ci mieszać w głowie" ;)
Dzięki za czujność! To były jaja z pomidorami - bez dodatków, czyli taka uproszczona Szakszuka. Racja!
Racje miał @the.foodini - nie ma co komu zaglądać do talerza :) Tym bardziej naśmiewać się z jego wariactw - byleby nie wciągał tabletek do zmywarek - takie coś potępiać zawsze będę :)
Już dawno, dawno zrozumiałem, że zjedzenie czegoś poza domomem jest ryzykowne i często problematyczne. No bo tak, mam akurat ochotę na kaszę gryczaną na wodzie i soli (nie dlatego, że jestem ascetą tylko mam taką zachciankę. Kto mi na mieście takową zaproponuje? Przecież na niej nie ma zysku. Kiedy otoczony wózkami innych klientów przeciskam się do kasy z czterema tylko produktami, występuję w roli skrajnego biedaka. Obsługa z użyciem karty bezdotykowej to góra dwie sekundy. Dla takiego marketu jestem wrogiem numer 1. I Dobrze, niech tak zostanie. W jednej z moich podróży kupiłem bardzo dorodną sałatę którą się pożywiałem dwa dni. Myślałem wtedy, że jestem bardzo cwany (oszczędny) aż doszło do mnie, że pewnie była pędzona jak półkilogramowe truskawki z Izraela. I powstaje dylemat - w skrajnych sytuacjach czym lepiej się zatruć, kebabem czy pędzonką? Doszedłem do konkluzji, że wybór mamy dosyć kiepski, bo nawet orzechy które wegetarianie dodają do swych dań często pochodzą z Chin a szuszone owoce zanim wyschną pochłaniają toksyny z gleby i powietrza. Więc się już nie łudzę, pozostaje mi wybór mniejszego zła a najlepszy to najtrafniejszy to ten, zgodny z sugestią pewnej autorki książki pt. Chcesz żyć - nie jedz. Chyba jednak trzeba będzie poważnie potraktować temat odżywianie praną.
@trampmad masz rację z tym żywieniem się na mieście czy w supermakretach. WSZYSTKO jest pędzone na jakiejś chemii, ulepszane, poprawiane i nie ma przed tym ucieczki. No chyba, że założysz własną farmę jak planuje @suchy i tam będziesz sobie hodował czy uprawiał własne jedzenie.
Kwestia tych zanieczyszczeń wchłanianych z powietrza jest poważna? Są to ilości śladowe (które oczywiście regularnie przyjmowane też mają wpływ), czy jednak nie jest to aż tak straszne? Pytam, bo może się okazać, że nawet farma nie pomoże. 😉
W okolicy Krakowa z pewnością poważna. Z tym powietrzem jest jak z morzem.Nie tylko Fukushima jest zanieczyszczona, prądy morskie roznoszą radioaktywne już prądy wszędzie. Byłem świadkiem zniszczonych upraw w Bułgarsikich, przydomowych ogrodach. Więc jeśli warzywa szlag trafia to zdrowe być nie może. Masz rację twierdząc, że śladowe ilości toksyn nie muszą być bezpieczne,ale tak naprawdę to nie wiemy co się tam w powietrzu wyrabia ponieważ, nigdy nie ma stałego stężenia. Wiatry roznoszą toksyny również w liniach, na których akurat nie są prowadzone pomiary. Kiedy zeszłego roku była afera spowodowana smogiem, któryś z przedstawicieli rządu stwierdził, że w Polsce nie ma smogu i że zjawisko ma charakter socjologiczny. Nie ufam władzy w kwestii jak zdrowia tak i ochrony środowiska. Nie wiem jaka jest skala zagrożenia z powietrza - może jestem przewrażliwiony, ale skoro lodowce w Himalajach są zanieczyszczone to wesoło nie jest. Jeszcze dobrze, że mamy metody detoksykacji organizmu. Jako globalna społeczność, przyjeliśmy za najważnijszy parametr którym w życiu się posługujemy - zysk, więc musimy ponieść za to zbiorową karę w postaci utraty zdrowia. Więc niby wszystko jest OK - balans został zachowany.
@suchy dobrze kombinuje, zawsze lepiej jest coś robić niż nic nie robić.