El Nino oraz La Nina – dwa oblicza Kostaryki
Po zakończonym konkursie podróżniczym, który przeplatany był konkursem kulinarnym oraz historią kopalni złota, wracamy, by uraczyć Was kolejną dawką opowieści z naszej podróży. Tym razem wylądujemy w dwóch skrajnie odmiennych rejonach małego raju na ziemi. Wpierw jednak słów kilka o tym jak z „super pogodą” tutaj bywa i kiedy warto przyjechać, jeśli ma się jedynie dwa tygodnie do rozgospodarowania w ciągu roku.
W Kostaryce możemy zaobserwować tylko dwie pory roku – suchą oraz deszczową. Pora sucha trwa tu od połowy listopada do końca kwietnia, natomiast przez resztę miesięcy musimy mierzyć się z ichniejszą zimą. Podczas pory suchej możemy zapomnieć o tym, że nasz spokój zostanie zakłócony jakimkolwiek opadem z nieba. Jedyne co może spaść nam na głowę to suchy liść, który nie dał rady wytrzymać tego morderczego maratonu oczekiwania na deszcz. Temperatura w nocy nie różni się zbytnio od tej w dzień, jednak spacerując po zachodzie słońca jest nam błogo, a stojąc nie wytwarzamy hektolitrów potu. W ciągu dnia jedynym ratunkiem jest kąpiel w oceanie, bądź relaks na hamaku w cieniu palm i popijanie zimnego piwka. Dopiero po zachodzie słońca można wyjść ze „schronu”. Otwierają się restauracje, sprzedawcy wynoszą przenośne grille na ulice, by nakarmić leniwych i spragnionych przysmaków lokalnych oraz przyjezdnych. Noc trwa w najlepsze, aż do wschodu słońca, kiedy to nastaje nowy dzień i każe wyczekiwać kolejnego błogiego wieczoru. I tak właśnie powoli się żyje, do początku maja.
Kiedy w Polsce zaczynają kwitnąć drzewa i cała przyroda budzi się do życia po zimowym śnie, nad Kostarykę zaczynają nadciągać chmury pełne wody. Nadal jest gorąco i pięknie, ale każdego dnia możemy być pewni mniejszych bądź większych opadów. I to nie jest byle jaki kapuśniaczek, ale mocne oberwanie chmury. Jeśli dosięgnie nas taka ulewa to bez jakichkolwiek wyrzutów możemy posłużyć się najpiękniejszymi z polskich bluzgów. Pamiętajmy, że ulewa przy plus 27 stopniach nie jest taka straszna jak jesienny, szary deszcz w zimnej Polsce. Takie „lanie wody” zazwyczaj nie trwa długo, maksymalnie godzinę. Potem wszystko się uspokaja i chociaż słońca nie widać, to czuć jak spogląda na nas zza chmur i przesyła wiele otulającego ciepła. Oczywiście, zdarzają się dni, kiedy nawet ono ma urlop i potrafi tak lać przez kilka dni z rzędu (byliśmy świadkami takiego 3-dniowego oberwania chmury). Ale gdyby nie te deszcze to ziemia nie byłaby dostatecznie nawodniona, co w efekcie skutkowałoby brakiem pysznej karamboli, pomarańczy, cytryn, mandarynek, mango, ananasów czy nerkowca na naszym talerzu.
Jeżeli w kraju panuje przesadna susza to od mieszkańców możemy usłyszeć, że przybył El Nino. Kim on jest i czego chce ten „chłopiec”? Już wyjaśniamy:
Zjawisko pogodowe zwane El Nino nawiązuje swoją nazwą do dzieciątka Jezus, gdyż najczęściej można je zaobserwować w okolicach Bożego Narodzenia. El Nino przynosi ze sobą ulewne deszcze w Andach oraz susze w Azji, Australii czy Kostaryce, szczególnie u wybrzeży Pacyfiku.
Więc, jeśli jest zbyt gorąco, to wiedz, że El Nino jest wśród nas.
Jego przeciwieństwem jest La Nina, czyli „dziewczynka”, która przynosi ze sobą ulewne deszcze, powodujące lokalne powodzie oraz brak słońca przez wiele dni. Więcej na ten temat możecie przeczytać TUTAJ
Pora sucha
I tak oto przyjeżdżając w marcu do Kostaryki mogliśmy śmiało stwierdzić, że El Nino był wśród nas. Tropikalne upały i żar lejący się z nieba przeobraził soczystą kostarykańską zieleń w wypłowiałą pustynię.
Przetrwać to wszystko pomógł nam tygodniowy pobyt nad Pacyfikiem. Przeglądając Internet dokopaliśmy się do miejscowości o nazwie Samara. Miała być spokojnym miasteczkiem z pięknymi plażami i nie tak rozdmuchana turystycznie jak Dominical, czy podobne jemu kolebki imprezowiczów. No i była 😊 Wynajęliśmy pokój dosłownie 100 metrów od plaży i nosiliśmy się z ambitnym planem zwiedzenia okolicy. Ostatecznie, odwiedziliśmy wszystko, gdzie mogliśmy dojść plażą 😊 Postanowiliśmy, że będą to nasze wymarzone wczasy. No i sumie były, gdyby nie nasze amerykańskie sąsiadki zza ściany, które dobre wychowanie schowały sobie w buty. Lecz nie spotkaliśmy się tutaj, by narzekać! Było pięknie, było gorąco, było tak, że chcemy jeszcze! A zresztą, zobaczcie sami:
Po zakończonych wczasach, czekała nas całodniowa przeprawa autobusami przez pół kraju. Mieliśmy zameldować się na farmie, gdzie obecnie mieszkamy. Z planowanych dwóch tygodni nasz pobyt przeistoczył się w miesiąc. Eh, te uroki podróży bez planu 😊 Poznaliśmy wiele wspaniałych osób i obiecaliśmy im, że kiedyś wrócimy. Jak widać, słowa dotrzymaliśmy!
To właśnie na farmie doświadczyliśmy pierwszego zderzenia z porą deszczową, która jak się okazało, towarzyszy nam aż do dziś. To tutaj, mając 500 metrów do przejścia, by złapać autobus, zdążyliśmy zmoknąć i wyglądać jak mokre kury, tylko po to, żeby 2 godziny później znowu być Suchami (HEHE) tfu! suchymi 😊
W tym okresie, wszelkiego rodzaju robaki, żuczki oraz inne nieznane z nazwy insekty nagle masowo ożyły. Każdego poranka podłoga usiana była „owadzimi Ikarami”, które podleciały zbyt blisko sztucznego słońca i tragicznie zakończyły swój i tak krótki żywot.
W końcu nadszedł niechciany przez nas dzień, który odwlekaliśmy ile się dało. Opuściliśmy farmę i udaliśmy się w stronę kostarykańskiego wybrzeża morza Karaibskiego i Ameryki Południowej. Na naszą bazę wybraliśmy maleńką mieścinę o nazwie Cahuita, gdzie znajduje się jedyny darmowy park narodowy. Miasteczko położone jest bardzo blisko słynnego miasta Puerto Viejo, które jest mekką turystów szukających imprez, jointów i alkoholu przy akompaniamencie reaggetonu. Zupełnie nie nasze klimaty.
Oprócz parku narodowego w Cahuita nie dzieje się nic, szczególnie podczas pory deszczowej. Miasto jest ospałe i jakby opuszczone. Zdecydowana większość mieszkańców pochodzi z Jamajki, są więc wysocy, czarni i bardzo szczupli. Zupełna odwrotność ludzi, których mieliśmy przyjemność wcześniej poznać. Główną ulicą przechadzali się znudzeni turyści, a na każdym rogu ktoś chciał nam sprzedać good stuff w good price. Dni mijały powoli, bez pośpiechu. Skromnie uczciliśmy 29-te urodziny Daniela i przygotowaliśmy się do wjazdu do Panamy.
O tym jak w Panamie prawie umarliśmy z nudów opowiemy Wam w następnym wpisie. Tymczasem łapcie co ciekawsze zdjęcia z Kostaryki:
Do usłyszenia,
Suchy i Moniś
Zdjęcia ze słońcem jak z DragonBall :)
Nie widzę tu zdjęcia Cejrowskiego. A może to i lepiej? Szkoda że tak daleko. Wygląda to dobrze. Jedna sprawa mnie niepokoji, nasłuchałem się opinii, że nie ceni się w Ameryce Środkowej życia ludzkiego które bardzo łatwo stracić.
Zależy jakie kraje, np taka Nikaragua, Honduras, Salvador, uchodzą za najbardziej niebezpieczne. My będąc w Belize, Guatemali, Kostaryce i Panamie nie odczulismy wcale żadnego zagrożenia. Wiadomo, jak podrozujesz z drogim sprzętem to mogą się czaic na ciebie, ale jak jesteś rozsądny to nic nie grozi.