Etienne Gilson – Jedność doświadczenia filozoficznego. Recenzja
Nie znam francuskiego, a co za tym idzie, nie mam szans poznać nawet pobieżnie całego dorobku Gilsona, ale chyba mogę zaryzykować stwierdzenie, że to najważniejsza z "pobocznych" książek tego wybitnego znawcy filozofii średniowiecznej i metafizyki. Podejmuje się on w niej ambitnego zadania zdefiniowania przedmiotu historii filozofii oraz prześledzenia najważniejszych doświadczeń filozoficznych w dziejach, które ostatecznie składają się na jedno doświadczenie, dotyczące poznania filozoficznego. To jedno najważniejsze doświadczenie niestety jest niezbyt dobrze uświadomione nawet pośród zawodowych filozofów. Książka ta pochodzi z 1968 roku i nic się w tej materii nie zmieniło.
Z uwag ogólnych: nie jest to książka łatwa. Zauważyłem, że poleca się ją nawet studentom pierwszego roku filozofii, ale dla nich sprawdzi się co najwyżej jako rozszerzenie wybranego fragmentu historii filozofii np. podczas pisania jakiejś pracy. Próba przeczytania całości za pierwszym podejściem spotka się raczej ze zmęczeniem i zagubieniem, bo mnogość przytaczanych nazwisk i koncepcji filozoficznych stanowi prawdziwe wyzwanie. Zaś styl Gilsona, najczęściej jest dość suchy (ale nie zawsze!), akademicki i pełen bardzo długich zdań, przy których nie wiadomo jak podzielić sobie to morze treści do kontemplacji. Żeby było zabawniej, książka ta ma raptem 220 stron, więc kusi potencjalnego czytelnika szybkim oświeceniem. Nie dajcie się nabrać, zdobądźcie najpierw podstawowe informacje na temat poruszanych fragmentów historii.
A cóż to okresy, cóż to za myśliciele? Pierwszy rozdział dotyczy średniowiecznego sporu o uniwersalia. Gilson omawia w nim akrobacje Abelarda i jego oponentów, podsumowując ich niemoc rozstrzygnięcia tego problemu tym, że jest on problemem filozoficznym, a nie logicznym, jak myśleli jego uczestnicy.
Po logikalizmie omawia teologizmy, czyli przebieranie religii w szaty filozofii. Prowadzić to może jedynie do tego, że zamiast dostosowywać poglądy do natury, będzie się próbowało dostosowywać naturę do poglądów, bo tezy religijnej nie jest łatwo usunąć, jak tezy filozoficznej. Takie coś spotkało zarówno teologów wschodniochrześcijańskich, jak i mahometańskich. Wiedząc, że ich bzdurne poglądy będą atakowane, przestali uznawać w ogóle istotę rzeczy i porządek w naturze np. przypisując wszelką przyczynowość Bogu, które to rozwiązanie al-Aszariego zasymiluje chętnie Kartezjusz w swojej filozofii. A skoro w naturze nie ma porządku, to naturalną konsekwencją jest sceptycyzm. Droga ta wygląda dokładnie tak: człowiek zajmuje jakąś postawę filozoficzną i kroczy nią, aż natknie się na konsekwencje, których chciałby uniknąć. Potem jego uczniowie mają mniej skrupułów i wyciągają te konsekwencje na wierzch. Wówczas wszyscy się orientują, że jedynym sposobem ich uniknięcia jest zmiana filozofii i dana szkoła umiera. Wiek albo dwa później, ktoś niewykształcony historycznie, wpada na ten sam pomysł i wyraża go nowym językiem, ale nie rozwiąże jego problemów i jego uczniowie również tego nie zrobią. I uczniowie nigdy nie winią swojego mistrza, ale zawsze samą filozofię. Wtedy pojawia się świadomie i otwarcie głoszony sceptycyzm. Ten cykl pojawia się potem wielokrotnie.
W kolejnych rozdziałach Gilson pokazuje te procesy, przenikające filozofie Ockhama, Kartezjusza, Hume'a, Kanta, Comte'a, Hegla i paru innych, mniej ważnych. Wszystkiego tego omawiać na przestrzeni skromnej recenzji nie ma sensu, stąd przejdziemy już do rozważań na temat historii filozofii.
Na początku należy zauważyć następujące rzeczy: rzetelny opis jakiejś filozofii z jej własnej perspektywy będzie historią pewnej filozofii, ale jeszcze nie jest historią samej filozofii. Biografie filozofów są przydatne do zrozumienia ich idei, ale sama biografia to tylko historia filozofa, a nie historia filozofii. Nie da się badać historii filozofii bez powoływania się na pisma filozofa, ale samo to jest zaledwie historią pism filozoficznych, a nie filozofii.
Następnie trzeba wspomnieć, że powtarzania się postaw filozoficznych nie można wytłumaczyć jedynie wpływem jednego filozofa na drugiego, bo nie zawsze się da dowieść, że ten późniejszy w ogóle znał tego wcześniejszego, a nawet jeśli znał i się nim zainspirował, to trzeba jeszcze ustalić dlaczego. Poza tym dwie doktryny mogą być do siebie zupełnie niepodobne "zewnętrznie", podczas gdy są natchnione z tego samego źródła. Odrzucić też trzeba historyzm, który jest niezwykle prymitywną parodią nauki (polecam rozprawę Misesa z historyzmem w książce "Teoria a historia"). Oddajmy głos samemu Gilsonowi, który przedstawi też od razu konkluzje tego akapitu: "Każda filozofia da się uzasadnić czasem jej powstania, miejscem, w którym się narodziła, oraz tłem historycznym. Każda filozofia da się uzasadnić przez zbiorowe uzasadnienia powszechnie panujące w grupie społecznej, w której powstała. Każdą filozofię da się równie łatwo wyprowadzić ze struktury gospodarczej narodu, którego członkiem jest sam filozof. Każda obrana metoda jest wielce skuteczna. Przypisuje ona jednak narodziny arystotelizmu tej okoliczności, że Arystoteles był Grekiem i poganinem, że żył w społeczności opierającej się na niewolnictwie, na cztery wieki przed Chrystusem; tłumaczy ona także odrodzenie się arystotelizmu w wieku trzynastym okolicznością, że św. Tomasz z Akwinu był Włochem, chrześcijaninem, a nawet mnichem, i że żył w ustroju feudalnym, którego struktura polityczna i gospodarcza bardzo się różniła od warunków panujących w Grecji w wieku czwartym; równie dobrze tłumaczy ona arystotelizm J. Maritaina, który jest Francuzem, człowiekiem świeckim, i żyje w „burżuazyjnym” społeczeństwie republiki dziewiętnastego wieku. I na odwrót, skoro Arystoteles i Platon żyli w tej samej epoce i w tym samym kraju, powinni byli wyznawać tę samą filozofię, podobnie jak Abelard i św. Bernard, św. Bonawentura i św. Tomasz z Akwinu, Kartezjusz i Gassendi — wszyscy ci, którzy wręcz sobie przeczyli, powinni byli głosić mniej więcej to samo. Niezależnie od tego, czy historyzm podkreśla polityczne, czy też społeczne, przemysłowe bądź też rasowe warunki powstawania doktryn filozoficznych, we wszelkich swych postaciach przeczy on oczywistym faktom. Krótko mówiąc, ostateczne uzasadnienie dziejów filozofii musi być samo filozofią".
Na koniec wisienka na torcie: jedność doświadczenia filozoficznego. Metafizyk, jak zauważa autor, to człowiek, który szuka ostatecznej podstawy doświadczenia poza i ponad owym doświadczeniem. Te podstawy bywały przeróżne: materia Demokryta, dobro Platona, samomyśląca się myśl Arystotelesa, Jednia Plotyna, byt filozofów chrześcijańskich, Prawo Moralne Kanta, Wola Schopenhauera, absolutna Idea Hegla, Twórcze Trwanie Bergsona. Mimo licznych dowodów, że nie powinno się tego robić i licznych zapewnień, że nie będzie się już tego robiło, filozofowie wciąż dążyli i wciąż dążą do metafizyki. Człowiek jest więc z natury stworzeniem metafizycznym i to dążenie do niej jako nieodłączna część rozumu została zauważona już przez Kanta. Królewiecki filozof niestety nigdy nie uprawiał filozofii na poważnie – "Natura to dla niego dzieła Newtona, a metafizyka to pisma Wolffa", więc np. uważał konkluzje metafizyki, takie jak absolut, czy dusza, za jej przesłanki, co jest oczywistą bzdurą. Zasadami są pierwsze pojęcia, poprzez które dochodzimy do wszelkiego dalszego poznania metafizycznego, a wszelkie niepowodzenia metafizyk brały się stąd, że ich autorzy zastępowali pojęcia metafizyczne pojęciami zapożyczonymi z dowolnej nauki szczegółowej (logikalizm, teologizm, socjologizm, fizykalizm, matematycyzm). Była to próba wyjaśniania całości za pomocą jednej z jej części. Rozpoczął to pierwszy filozof w historii, Tales z Miletu. Mimo niedostarczenia dowodów na to, że wszystko jest wodą, wykazał, że rozum jest zdolny z natury pojmować wszystko, co istnieje, jako jedno i to samo oraz pokazał, że rzeczywistość nie daje się sprowadzić do jedności poprzez sprowadzenie całości do jednej z jej części. Anaksymenes i Heraklit nie doszli do tej konkluzji, tylko stwierdzili, że to nie ta część została wyodrębniona. Wtedy zjawił się Anaksymader – ówczesny Hegel – i stwierdził, że wspólnym tworzywem jest nieokreśloność, czyli łączenie się przeciwieństw. Zamknął pierwszy cykl filozoficzny w historii, doprowadzając do swojego rodzaju sceptycyzmu i kapitulacji wobec wizji uporządkowanej, racjonalnej przyrody. A wystarczyło postawić pytanie: "czym jest to, co umysł musi pojmować zarazem jako należące do wszystkich rzeczy, a jednocześnie nienależące do żadnych dwóch rzeczy w sposób jednakowy?", bo prowadzi ono prosto do pojęcia bytu – pierwszej zasady poznania i pierwszej zasady metafizyki. Nie da się nic pomyśleć bez użycia tej własności transcendentalnej, stwierdzającej, że coś istnieje, a skoro coś istnieje, to dostrzegamy też, że nic nie może jednocześnie być i niebyć oraz że byt wywodzi się tylko z byt, co stanowi źródło zasady przyczynowości. Rozum nie potrzebuje udowadniać tych zasad, ponieważ nie byłyby one wtedy zasadami, a konkluzjami. A to właśnie za ich pomocą udowadnia wszystko inne. Stąd wszelkie próby dyskredytowania metafizyki w dość oczywisty sposób wynikały z jej niezrozumienia.
Pracę oczywiście polecam 10/10.