Ostatnia wola króla- opowiadanie z cyklu Piorem Yuriego
Mroźną nocą wśród wzgórz, gdzie tańcują ognisk płomienie szedł elf, smukły i gibki jak przystało na przedstawiciela jego ludu. Podążał obranym wcześniej szlakiem, lecz czuł, że życie odeszło z tych stron przed wiekami. Czuła to również jego towarzyszka. Gdy skręcili w jedną z zaśnieżonych dolin ich bystrym oczom ukazało się majaczące w oddali ponure zamczysko.
– Znaleźliśmy je! – wykrzyknęła Eseni. – W końcu, po tylu miesiącach poszukiwań. Udało się.
– Nie ciesz się przedwcześnie – odparł Nildis. – Nie wiemy, jakimi starożytnymi środkami bezpieczeństwa zostało zabezpieczone to miejsce.
– Masz racje. – Spoważniała.
Kontynuowali wędrówkę, choć cel okazał się wcale nie być łatwy do osiągnięcia. Gdyby nie niezwykła wytrzymałość ich rasy i gromadzone od roku zapasy energii w szlachetnych kruszcach, nigdy nie udałoby im się dotrzeć do podnóży twierdzy.
Zamczysko było majestatyczne i z pewnością bardzo stare. Mury stały nienaruszone, choć w całości porośnięte bluszczem i mchem, drewniane, niegdyś zapewne niezwykle okazałe wrota kompletnie przegniły i zostało po nich już tylko kilka rozkładających się desek. Ostrożnie weszli do środka.
– Przypomnij mi, co mówi ostatnia wskazówka – poprosił Nildis.
– Jeśli wytrwałości ci wystarczy i do bram dojdziesz, wnet udaj się do skarbca dawnej rasy, by jak raz, tak dawno temu, odnaleźć tam raz jeszcze Zaginiony Diadem Mocy – zanuciła, jak było to u niej w zwyczaju.
– Myślisz, że to może być tak proste? – kontynuował swoje pytania.
– Biorąc pod uwagę jak diabelsko trudno było się tu dostać i jak wiele miesięcy zajęła nam ta podróż, sądzę, że ostrożności nigdy za wiele – odparła Eseni.
– Masz racje. – Uśmiechnął się szelmowsko. – Chodźmy.
Szli wzdłuż głównej nawy dawnej twierdzy poszukując schodów. Zakładali, że skarbiec powinien znajdować się w podziemiach. Po drodze widzieli stare przedmioty codziennego użytku lub raczej to, co z nich zostało. Wydawało się jakby twierdza została opuszczona w pośpiechu.
– Mam złe przeczucie – zakomunikowała Eseni.
– Ja również, coś tu nie gra – odparł jej towarzysz. – Czuję tu jakąś dziwną energię. Wymieniali się tak swoimi niepokojami, aż nie znaleźli schodów. Mieli szczęście, były murowane, choć wąskie. Musieli iść gęsiego. Zaczynało już zmierzchać, przeprawa przez dolinę zajęła im niemal cały dzień.
– Może rozbijemy obóz i przeszukamy to miejsce jutro? – zaproponowała Eseni.
Nildis, który szedł pierwszy zatrzymał się. Myślał chwilę gorączkowo z wyraźnie skrajnymi emocjami malującymi się na twarzy.
– Masz rację – rzekł w końcu. – Tak będzie bezpieczniej.
Wycofali się ta samą drogą i rozbili obóz poza murami zamczyska.
Nazajutrz, o pierwszym brzasku przebudzili się podekscytowani i gotowi do działania. Wrócili w miejsce, gdzie skończyli wczoraj, na spiralne, wąskie schody. Nildis, idący przodem spodziewał się pułapki na każdym kroku, więc stąpał wyjątkowo ostrożnie.
Zdziwieni doszli bez żadnych problemów do końca schodów, a nawet dalej do końca korytarza zwieńczonego stalowymi wrotami.
– Skarbiec – szepnął Nildis.
– Tak – przytaknęła podekscytowana Eseni.
Ostrożnie otwarli wrota, bacząc by nie wpaść w jakąś pułapkę. Drzwi otworzyły się łatwo, bez najmniejszego skrzypnięcia, jakby dopiero co je naoliwiono.
– Czujesz to? – zapytała elfka.
– Tak, działają tu potężne zaklęcia – odparł.
Po krótkiej wymianie zdań zdecydowali się wejść do środka. Nie zdążyli jednak zrobić więcej niż trzy kroki, gdy przed nimi pojawiło się widmo smoka.
– Nie możecie iść dalej – przemówiło niskim, mentalnym barytonem.
– Musimy i nie spoczniemy – odparł dumnie elf. – Czy będziesz próbował nas zatrzymać siłą?
Smocze widmo milczało, a para elfów niepokoiła się. Czuli niezwykła energię emanującą z na wpół przezroczystego smoka, wiedzieli, że to nie jest zwykła iluzja, lecz jakieś bardzo stare zaklęcie ochronne.
– Nie – odparł powoli, jakby ospale smok. – Musicie jednak podjąć wyzwanie.
– Jakie wyzwanie? – spytała automatycznie Eseni.
Strażnik zionął ogniem, a przed nimi pojawiła się wyjątkowo skomplikowana układanka. Wyjątkowo duża i skomplikowana układanka. Nawet ich elfie zmysły nie były wstanie jej pojąć. Elementy były tak drobne i tak fikuśnie poskręcane, że dopasowanie ich mogło zając tygodnie, jeśli nie miesiące.
– Musicie dopasować tą układankę tak, aby utworzyła wzór o gładkich bokach, nie możecie pominąć żadnego elementu.
– Dajesz nam większą wersję układanki dla dzieci? – spytał sarkastycznie Nildis.
– To nie jest taka zwykła układanka – zaśmiał się smok. – To miejsce otoczone jest barierą magiczną, nie przejdziecie przez nią dopóki wam nie pozwolę, a pozwolę tylko wtedy, gdy rozwiążecie moje zadanie.
Wokół nich pojawiła się ledwo widoczna poświata, próbowali przez nią przejść i przebić się zaklęciami. Bezskutecznie.
– Wygląda na to, że musimy posłuchać jakiegoś widma! – Zirytował się Nildis.
– Nie denerwuj się, im szybciej zaczniemy, tym szybciej znajdziemy to, czego szukamy.
Próbowali, dniami i nocami ślęczeli nad gigantycznymi, drewnianymi puzzlami, których nijak nie dało się do siebie dopasować. Po dwóch tygodniach, nie byli dużo bliżej końca niż na początku.
– Tego nie da się zrobić! – wykrzyknęła Eseni.
– Musi być jakiś sposób – warknął Nildis.
– To proszę cię bardzo, znajdź go.
– Ech, przecież próbuję. – jego głos brzmiał żałośnie – Może zróbmy sobie przerwę i wyjdźmy na świeże powietrze?
– Jak chcesz.
Spędzili na zewnątrz cały dzień, starając się nie myśleć o zagadce. Wspominali wspólne przygody i dzieciństwo spędzone w ojczyźnie elfów.
– Pamiętasz jak oszukiwaliśmy w dziecięce układanki? – Zaśmiała się dziewczyna.
– Tak – Promienny uśmiech pojawił się również na twarzy młodzieńca – ułożyliśmy wtedy to zaklęcie, które przywracało przedmioty do ich wcześniejszej postaci. Reszta nie wiedziała, jakim cudem udaje nam się je ułożyć tak szybko.
– To były piękne czasy. – Westchnęła.
– Eseni, a gdyby tak? – zapytał, a jego oczy zabłyszczały z podniecenia.
– Chyba żartujesz, to nie jest dziecięca układanka, to nigdy w życiu nie zadziała.
– Ale gdyby spróbować podobnego zaklęcia? – Elf nie dawał za wygraną i wwiercał się swoim spojrzeniem w towarzyszkę.
Elfka spojrzała na niego sceptycznie i wzruszyła ramionami. Nie wierzyła, by taki podstęp mógł się udać, próbowali przecież już tylu innych zaklęć i żadne nie podziałało. Podążyła jednak za swym towarzyszem do podziemnej komnaty i tylko się przyglądała. Nildis z zapałem wypowiedział zaklęcie przywołane ze wspomnień dzieciństwa, lekko je modyfikując na potrzeby większej i bardziej skomplikowanej konstrukcji.
Czekali i nic.
– Mówiłam… – zaczęła Eseni, gdy nagle kawałki puzzli zaczęły się przesuwać po marmurowej posadzce.
– Ha! A nie mówiłem, że się uda!
– Nie ciesz się tak wcześnie. – Uprzedziła.
Dziewczyna nie potrzebnie się jednak martwiła, po kilku minutach, które ciągnęły się jak wieczność zobaczyli końcowy efekt. Piękny obraz, którego kształty tworzyły złączenia elementów bądź słoje drewna. Jak spostrzegli po chwili, przedstawiał on widok tej doliny i zamku w czasach swej świetności. Nie miał on jednak równych brzegów, były one nieregularne, lecz po głębszym przyjrzeniu się można było zauważyć, że przedstawia symetryczny kształt.
Gdy tak stali urzeczeni i wpatrywali się w niewątpliwe dzieło sztuki, ich oczą ukazało się ponownie widmo smoka.
– A jednak udało wam się – powiedziało zniesmaczone i jakby wielce niezadowolone.
– Tak, a teraz pozwól nam przejść – odpowiedział dumnie Nildis.
– Chyba nie mam innego wyboru. – Po wypowiedzeniu tych słów rozpłynął się w powietrzu, jak i bariera.
Dumni i weseli przeszli do niedostępnej do tej pory części komnaty. Zapalili magiczne światło, a ich oczą ukazały się małe mosiężne drzwi. Przeszli przez nie ostrożnie, zastanawiając się czy widmo z nich nie zakpiło i czy nie staną przed następną zagadką. Weszli do małej, okrągłej komnaty, w centrum której, stał marmurowy ołtarz, na środku którego znajdowała się szkatuła. Była wykonana z tego samego drewna, co układanka, miała skomplikowane i zarazem piękne zdobienia. Boki i wieko były rzeźbione w misterne krajobrazy, stała ona na czterech srebrnych nóżkach, a jej krawędzie były pozłacane. Nie było zamka, w jego miejscu znajdował się duży szmaragd. W ogóle nie było znać linii, które łączyłyby wieko z podstawą.
– Jak to się otwiera? – Zdziwiła się elfka.
– Nie wiem i nie chcę wiedzieć – odparł. – Naszym zadaniem było tylko to znaleźć i przenieść w miejsce, o którego istnieniu nikt nie wie.
– Jesteś pewien, że Starożytny Diadem Mocy jest w środku? – zapytała.
– Tak, nie czujesz tego? – Zdziwił się. – Nigdy przedtem nie czułem tak niezwykłej energii.
– Masz rację – odparła zamyślona. – Lecz bezpieczniej będzie tego nie dotykać, mogą jej chronić jakieś czary, które zostaną aktywowane przez dotyk.
Nildis przyznał jej rację i wyciągnął z torby duży kawałek czystego materiału. Zawinął znalezisko i spakował je do torby przewieszonej przez plecy.
Udali się na zewnątrz szczęśliwi, lecz gdy tylko przekroczyli to, co pozostało z bramy wejściowej, zamek zaczął się rozpadać. Kamienie osuwały się, a stropy łamały aż w końcu została tylko siwa poświata dymu i pyłu.
Przyjaciele spojrzeli na szkatułę i natychmiast zrozumieli. To jej moc utrzymywała tą twierdzę przez stulecia.
Po kilmiędzy czasie Nildis i Eseni zdążyli schować szkatułę w bezpiecznym miejscu. Zanieśli ją do pradawnych smoczych legowisk, które leżały na dalekim południowym zachodzie, wiedzieli, że prawie nikt nie wie o istnieniu tego miejsca, gdyż sami i tylko i wyłącznie przypadkiem natknęli się na nie w czasie jednej ze swych szalonych wypraw. Jedno było pewne, to miejsce było od dawna splądrowane i nikomu o zdrowych zmysłach nie przyjdzie się zapędzać w tamte strony, a już na pewno nie będzie tam szukał niczego wartościowego. Gdy już ukryli i zabezpieczyli szkatułę na wszystkie znane im sposoby, udali się do Północnego Miasta ludzi. Droga była długa, lecz w końcu miała dobiec końca.
– No to ostatni punkt programu – zakomenderował radośnie Nildis, gdy tylko w oddali zamajaczyły mury miasta.
– Masz rację – uśmiechnęła się do niego Eseni – tylko, po co my właściwie jedziemy okrężną drogą przez Północne Miasto, co to ma na celu?
–ku miesiącach wędrówek, wydarzenia z pradawnej twierdzy wydawały im się bardzo odległe. W Nie mam pojęcia, lecz znasz rozkazy.
– Tak, chociaż ich kompletnie nie rozumiem – odparła z przekąsem.
Wędrowali tak czas jakiś w stronę miasta, zastanawiając się, po co jadą okrężną drogą. Nie mieli tam zdać nikomu meldunku, ani z nikim się porozumieć, mieli po prostu jechać tą drogą.
Gdy dotarli do miasta zatrzymali się w karczmie, by w końcu po raz pierwszy od niemal roku wyspać się w łóżku i zjeść porządny posiłek. Nie przyjęto ich z ochotą, jak zwykle ludzi odnosili się do nich z nieufnością i dość często z pogardą.
Po przespanej nocy, zeszli na śniadanie, chcąc jak najszybciej udać się do swojego rodzinnego miasta – Tereli. W trakcie posiłku jednak podszedł do nich jeden z porannych gości.
– Mości elfie, jaka twoja godność? – zapytał wyzywająco.
– Czyżbyś chciał okazać tak wielką nieuprzejmość i brak manier, że nie przedstawisz się przed zadawaniem pytania obcym? – odpowiedziała mu Eseni, w której głosie pobrzękiwała stal.
Mężczyzna splunął.
– Żaden zasrany elf nie będzie mnie uczył manier! Gadaj żeś jak cię zwą, albo do zarządcy zawlokę za te długie kłaki!
– Nie ma powodu się unosić – odparł chłodno Nildis. – Jam jest Nildision z rodu Elinision, a moja towarzyszka to Eseni ‘al Ilioni.
Nieznajomy wybałuszył na nich oczy i czym prędzej wybiegł z karczmy.
– Lepiej się stąd zwijajcie – krzyknęła do nich barmanka.
– Dlaczego? – zdziwiła się elfka.
– Ja to mości elfie, państwo nie wiecie? Komuś musieliście się niezwykle narazić, codziennie ktoś wiesza kartkę na głównej tablicy, że da fortunę za wasze głowy.
– My nic nie zrobiliśmy by nas ścigać. – Oburzył się Nildis.
– Mnie to tam nie interesuje, zapłaciliście, więc po problemie, ale radzę wam zmykać i to czym prędzej.
Nie zamierzali dłużej czekać, choć to co mówiła ta kobieta było abstrakcyjne, mimo to i tak nie chcieli zostać w tym miejscu ani minuty dłużej niż to będzie absolutnie konieczne. Wyszli na dwór i osiodłali swoje wierzchowce. W drodze, nie dalej niż tydzień wstecz spotkali jednego z koczowniczych handlarzy swej rasy, dzięki czemu mogli się zaopatrzyć w wypoczęte konie.
Ledwo zdążyli ruszyć, a nad głowami przeleciały im krótkie strzały. Zdziwieni obrócili się, okazało się, że ruszyło za nimi ze dwudziestu konnych, z czego połowa uzbrojona była w łuki bądź kusze. To przestało być zabawne, a zrobiło się wręcz niebezpieczne. Byli przedstawicielami najsilniejszej i najszybszej rasy, lecz w stosunku jeden do dziesięciu mieli marne szanse, nawet z ludźmi. Popędzili wierzchowce na północ i wjechali w las, a żądni krwi ludzie udali się w pogoń za nimi.
Nie mogli się od razu rozpędzić, nie chcieli by konie doznały kontuzji, to oznaczałoby klęskę. Kluczyli między drzewami, chowali się i pozwalali swoim wierzchowcom rozgrzać mięśnie. Nieprzyjaciele deptali im po piętach, a bełty przecinały powietrze w pobliżu głowy i tułowia.
– Nie możemy dłużej czekać– warknęła z wściekłością Eseni, – naszpikują nas strzałami tak, że nas własne matki nie poznają!
– Nie denerwuj się kochana – odparł spokojnie Nildis. – Nic nam nie będzie.
Elf uśmiechnął się szelmowsko, lecz uśmiech spełzł mu z twarzy, gdy bełt trafił w drzewo zaledwie cal od jego głowy, pozostawiając mu krwawą rysę na policzku. Spoważniał i popędził konia do galopu.
W szaleńczym biegu uciekali przed napastnikami. Nie wiedzieli czy uda im się zbiec, wiedzieli jednak, że pozostała im tylko ucieczka. Nildis i Eseni niemiłosiernie popędzali swoje wierzchowce, wierząc, że dają im one przewagę. Elfia para niezłomnie wierzyła w swój sukces. Pędzili tak między drzewami gęstego lasu Eltenirio, a tętent goniących ich zwierząt powoli cichł.
Po pewnym czasie, samotnego już biegu Nildisowi zagościł na twarzy triumfalny uśmiech, wierzył, że są już bezpieczni.
– Mówiłem, że te ludzkie straże nie są w stanie nas dogonić – powiedział uśmiechając się promiennie do swojej towarzyszki.
– Przecież ty zawsze masz rację. – Uśmiechnęła się Eseni, zrównując się z nim.
– Jak zawsze nieznośnie uprzejma – stwierdził wybuchając głośnym śmiechem.
Eseni również zaczęła się głośno śmiać swoim melodyjnym głosem, który bardziej przypominał czyste dźwięki zapomnianej muzyki, niż niekontrolowany ludzki rechot. Weseląc się tak i rozmawiając dotarli na polanę pośrodku kniei, gdzie postanowili się zatrzymać by dać wytchnienie koniom.
Zanim jednak zdążyli chociażby zeskoczyć ze swoich szlachetnej krwi wierzchowców, z gęstwiny drzew nieopodal poszybowała ku nim bezszelestnie długa strzała z rzeźbionym grotem. Trafiła Nildisa między żebra, wbijając się głęboko i jednocześnie płosząc jego rumaka. Elfka nie myśląc za dużo pognała za nim.
Cwałowali tak aż nie znaleźli osłoniętej kryjówki, nie wiedzieli też skąd wziął się napastnik i jakim cudem ich wyostrzone zmysły nie usłyszały lecącego bełta. Wiedziała, że coś jest bardzo nie w porządku, lecz nie miała już czasu dłużej się nad tym zastanawiać, Nildis zsunął się z gniadosza i runął na ziemięciężkooddychając.
–Nildis!–krzyknęła,biegnącku niemu.
Padła na kolana i zaczęła rozrywać jego tunikę, by móc usunąć strzałę. Niestety, rana była zbyt poważna, a grot wbity zbyt głęboko by jej przyjaciel mógł przeżyć ten zabieg. Do oczu napłynęły jej łzy, nie pozwoliła im jednak spłynąć po policzkach.
–Eseni–wychrypiałelf.
–Jestem tutaj – wyszeptała przez zaciśnięte gardło.
– Wracaj i – zakasłał krwią – i zanieś wiadomość – dokończył z trudem.
– Nie, to tobie się udało, ty ją powinieneś zanieść.
– Udało mi się. – Uśmiechnął się w sposób pozbawiony wesołości. – Pamiętasz?
Pamiętała, choć nie chciała pamiętać. To były słowa wymówione na łożu śmierci przez ich pradawnego przywódcę, które powtarzano z pokolenia na pokolenie.
– Żyjcie tak ab… – Kolejny atak krwistego kaszlu nie pozwolił Nildisowi dokończyć.
– Żyjcie tak, abyście – podjęła Eseni – gdy u krańca staniecie bram powiedzieć mogli, że wam się udało, a wtedy ścieżki wasze w pamięci innych pozostaną.
Twarz elfa wykrzywił grymas bólu.
– Tobie się udało, Nildis. – wyszeptała.
– Niby co? – odpowiedział sarkastycznie. – Brzeszczot między żebrami?
– Znalazłeś TO, znalazłeś i ukryłeś tak by było bezpieczne. Wypełniłeś ostatnią wolę króla…
– On nie był królem – wszedł jej w zdanie Nildis – nikt go nigdy nie koronował.
– Masz rację, lecz wiesz, że tak właśnie nazywają go bardowie ludów w swoich pieśniach.
– Tak… – Kolejny atak krwistego kaszlu praktycznie odebrał mu głos.
Elfka siedziała przy swoim towarzyszu patrząc jak życie opuszcza jego ciało.
– Eseni – wyszeptał po dłuższej chwili i uśmiechnął się, a uśmiech ten już na zawsze miał pozostać na jego twarzy. Odszedł.
Kobieta dopiero teraz pozwoliła swoim perlistym łzą płynąć swobodnie. Patrzyła tak w młodą twarz elfa, z którym wędrowała już od blisko stulecia i nie mogła uwierzyć w to co się stało, gdy nagle powietrze zafalowało, a inna strzała przebiła jej serce. Eseni zdążyła się tylko uśmiechnąć na myśl, że dołączy do przyjaciela, zanim zmarła padając obok niego.
Z kępy pobliskich zarośli wyszła dwójka elfich łuczników.
– To przykre – stwierdził pierwszy z nich.
– Masz rację, Belien – odpowiedział drugi. – Lecz tak musiało się stać, oni byli jedynymi osobami, które znały położenie Diademu, wraz z nimi przepadła również ta wiedza. Teraz już nikt go nie odnajdzie i nie zagrozi równowadze sił.
– Tak, ale czy było to warte dwóch istnień?
– Zginęli, bo tego wymagała ich misja. Oboje wypełnili ostatnią wolę pradawnego króla, a ich imiona będą wychwalane przez bardów wszystkich ludów.
– Tak… – zamyślił się Belien – Dajmy im pochówek godny bohaterów.
Starszy elf przytaknął i oboje wzięli się do pracy.