Skaldowie perełką polskiego prog rocka?
Mniej więcej takim pytaniem odpowiadali moi znajomi, kiedy podczas jednego z towarzyskich spotkań przy złocistym trunku wyrwało mi się zdanie pochwalające ten legendarny polski zespół. No, bo jak to? Zespół, który nam młodym ludziom kojarzy się z reliktem przeszłości, prostymi utworami w stylu Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał czy Z kopyta kulig rwie, a ten nagle wyskakuje z tym swoim rockiem progresywnym i wplata w to Skaldów, tych Skaldów?! Jeśli ktoś pobieżnie zna twórczość zespołu braci Zielińskich i tylko największe przeboje trochę się mógł zdziwić, kto śledzi historię polskiej muzyki rozrywkowej na pewno wie o tym, co poniżej.
Na początku swojej działalności Skaldowie grali jeszcze muzykę bigbitową, nawiązującą nieśmiało do przeżywającej swój rozkwit zachodniej muzyki rockowej. Bez wątpienia punktem zwrotnym był wyjazd na trasę koncertową po Stanach Zjednoczonych, kiedy to muzycy zakupili tam nowy sprzęt m.in. organy Hammonda, wysokiej klasy gitary i sprzęt nagłośnieniowy. Odświeżenie brzmienia wraz z wykształceniem muzycznym członków grupy spowodowało, że grupa zaczynała odchodzić od krótkich piosenek do dłuższych form. Na albumie Od wschodu do zachodu słońca z 1970 roku słychać już przedsmak prog rockowego grania i coraz wyraźniejszą inspirację muzyką zachodnią i tuzami rockowymi jak Uriah Heep czy Deep Purple.
Płyty utrzymane już w bardziej rockowej stylistyce, wspomnianą Od wschodu do zachodu słońca czy Ty traktuje osobiście jako przedsmak do tego, co wydarzyło się w 1972 roku. Na zachodzie ukazuje się kapitalny album Machine Head od Purpli, czwórka Zeppelinów z nieśmiertelnymi Schodami do Nieba okupuje listy sprzedaży płyt w USA, a w Polsce główny kompozytor Skaldów Andrzej Zieliński wspomniał w wywiadzie, że zespół planuje wydać osobno - płytę z przystępnymi spokojnymi utworami, jak i tą z bardziej rockową muzyką. Chyba nikt wtedy nie wiedział, co czeka ich w maju tego roku. Wtedy właśnie ukazują się dwa albumy - Wszystkim zakochanym i ten, do którego powstał ten przydługi, można rzec, wstęp - Krywań, Krywań.
Album Krywań, Krywań początkowo miał nosić nazwę tą samą, co 17-minutowa suita stworzona do wiersza Kazimierza Przerwy-Tetmajera Krywaniu, Krywaniu, jednak jak głosi legenda, grafik, który przygotowywał szatę graficzną płyty po prostu się pomylił. Zespół zarejestrował materiał na płytę w nocy z 22 na 23 maja 1972 w sali Filharmonii Narodowej w Warszawie.
Na płycie znajduje się pięć kompozycji - najkrótsza trwa niecałe dwie i pół minuty (Jeszcze kocham), najdłuższa, tytułowa - prawie 18 minut. Muzycznie mamy tutaj oczywiste w przypadku Skaldów wplecenie polskiej muzyki ludowej, folkowej - góralskiej. Ale to z czym złączony jest ten polski folk to można opisać jednym stwierdzeniem... muzyczny majstersztyk. Instrumentalna Fioletowa Dama (swoją drogą sam tytuł nawiązuje do legendarnej, brytyjskiej kapeli) zamykająca drugą stronę winyla brzmi jakby pod szyldem Skaldowie album nagrali Purpurowi, a sam Andrzej Zieliński wycina solówki na organach Hammonda nie gorzej niż nieodżałowany Jon Lord. Warto również zwrócić uwagę na kapitalne gitarowe solo Jerzego Tarsińskiego, jak i skrzypcowe Jacka Zielińskiego. Podobnie poprzedzający Gdzie mam Ciebie szukać, gdzie również główny ton nadają riff gitarowy oraz charakterystyczne organy Hammonda, a po pierwszym refrenie do głosu dochodzą przeszkadzajki i instrumenty perkusyjne. Jeszcze kocham można potraktować jako przyjemną odskocznię, która znajduje się w samym środku tracklisty. Jej prostota w żadnym wypadku nie jest wadą.
Na (prawie) sam koniec zostawiłem sobie jazzujący Juhas zmarł, gdzie słychać charakterystyczne "dzwoneczki", które wprowadzają słuchacza w klimat spod samiuśkich Tatr. Charakterystyczny, niemal ludowy refren (Wierchami, reglami niesło się łyskanie. Bukami, smrekami sło wiatru kłanianie) i trzy niesamowite solówki po sobie: fortepianowa, gitarowa i skrzypcowa. Hola, hola, a gdzie tytułowa suita?
Tytułowej suicie należy się osobny akapit. Krywaniu, Krywaniu to jak można przeczytać w internecie ulubiona pieśń matki braci Zielińskich. Ludowa pieśń góralska, często śpiewana na uroczystościach żałobnych poświęconych ludziom pochodzącym z gór, którą stworzył Kazimierz Przerwa-Tetmajer (po raz pierwszy ukazała się w cyklu Na skalnym Podhalu). W warstwie muzycznej skomponowanej przez Andrzeja Zielińskiego znajdują się charakterystyczne tematy muzyki góralskiej w formie zagrywki na organach Hammonda. Kompozycja zaczęła powstawać w 1971 roku i wraz z upływem czasu i spontanicznych jam session rozrastała się w długości i stanowiła pole do szerokich improwizacji. Można usłyszeć w niej cytaty z kilku utworów muzyki klasycznej - Tańce połowieckie Aleksandra Borodina, fragment uwertury Wilhelm Tell czy IV Symofonię Piotra Czajkowskiego. Po tych muzycznych wycieczkach po historii współczesnej muzyki następuje coda w postaci powrotu do głównego motywu utworu.
Skaldowie nagrali album wybitny. Album, który gdyby ukazał się w tamtym czasie na Zachodzie, w anglojęzycznej wersji zapewniłby grupie miejsce w panteonie wybitnych albumów rockowych, a zespół wymieniany byłby jednym tchem z takimi tuzami jak King Crimson, Deep Purple, Uriah Heep, Led Zeppelin czy Pink Floyd. Pytanie tylko czy tworząc anglojęzyczną warstwę tekstową album nie zatraciłby ten spójności i jedności, którą ma w naszym ojczystym języku. Krywań, Krywań to płyta, która niestety w Polsce została zapomniana, a sam zespół Skaldowie nadal kojarzy się i z pewnością szerszej widowni kojarzyć będzie się z prostymi bigbitowymi dokonaniami. A szkoda, bo warto wiedzieć, że Polacy oprócz tego, że w latach 70. i 80. chłonęli muzykę spoza Żelaznej Kurtyny, potrafili ją również tworzyć w tak fantastyczny sposób. Odpowiadając na pytanie zadanie w tytule - Tak, Skaldowie bez wątpienia są perełką polskiego rocka progresywnego. Może stojącą nieco z tyłu za Riverside, SBB czy Quidam, ale z pewnością będącą fundamentem, który dał szansę na rozwój tego gatunku w Polsce.
Szymon Pęczalski
Źródła zdjęć: Grafika Google
Świetny artykuł. Można się trochę dowiedzieć o historii polskiego rocka.
Bardzo miło mi to czytać. Tym bardziej, że dopóki nie odkryłem tego albumu to ja naprawdę uważałem Skaldów za przeciętny zespół, który ma parę nieśmiertelnych prostych przebojów dla naszych rodziców czy dziadków. Tymczasem okazuje się, że ich twórczość zasługuje na przypomnienie szerszej publice i naprawdę jest kanonem polskiego rocka.