Rozliczam się z Gretą van Fleet
W swoim ubiegłorocznym artykule Ofensywa retro rocka w XXI wieku wspomniałem o amerykańskim fenomenie - grupie Greta van Fleet. Pisałem wtedy m.in. Czytałem masę opinii pochlebnych, że to reinkarnacja Led Zeppelin w XXI wieku, które przeplatały się z głosami, że to po prostu bezwstydna "zrzynka". [...] ja jednak zaliczam się do tego grupy osób, którym to kopiowanie brzmienia Led Zeppelin nie przeszkadza. Dlaczego? Legendarna grupa nie stworzyła i nie stworzy nic nowego już od ponad 35 lat, na ich koncerty nie ma co liczyć. Ktoś powie, że można przecież zawsze iść na koncert jakiegoś coverbandu i zobaczyć bardzo wierną kopię Zeppelinów. [...] A Greta van Fleet może kopiuje patenty i charakterystyczne elementy muzyki Sterowca, ale nie robi tego na modłę coverbandu i chwała im za to. Z racji tego, że tylko krowa nie zmienia zdania, mogę teraz po roku czasu, po wydaniu przez grupę debiutanckiego pełnego longplay'a zweryfikować swoją opinię.
EP'ka From the Fires zawierająca osiem kompozycji, wydana w 2017 roku była ewenementem. Już kiedy w radiu hulał pierwszy singiel Safari Song można było odnieść mylne wrażenie, że za mikrofonem stoi sam Robert Plant, wówczas pełni ekscytacji fani zaczęli śledzić serwisy muzyczne na całym świecie co to za zespół, czy to aby nie jakiś poboczny projekt frontmana rewelacyjnego Sterowca? Odpowiedź przyszła szybko, bardzo szybko. To Greta van Fleet, kapela ze Stanów Zjednoczonych, którzy mogli by być wnukami muzyków Led Zeppelin. Później przyszły kolejne single - jeszcze bardziej Zeppelinowy Highway Tune i genialny cover piosenki Sama Cooke'a - A Change is Gonna Come. Chłonęło się tego maxi-singla bardzo szybko. I choć w każdym z utworów mniej lub bardziej unosił się duch muzyki lat siedemdziesiątych, w nim jednak najwięcej było słychać muzycznych Awiatorów. I choć już wtedy pojawiały się zdania, że to po prostu zrzynanie z dorobku legendarnego zespołu ile się da, tysiące fanów na całym świecie, w tym ja, bagatelizowało to. Mogę to sobie tłumaczyć w ten sposób, że z racji wieku i miejsca urodzenia nie miałem możliwości obcowania z muzyką Led Zeppelin w czasach ich największej świetności, a mając ich jako za jeden z muzycznych wzorców wewnętrznie czułem się zadowolony, że oto mam okazje poczuć tamtą epokę, a jeszcze współtworzą ją moi rówieśnicy to już w ogóle bajka.
Balonik oczekiwań co do nagrywanego przez grupę debiutu rósł proporcjonalnie do liczb wzmianek medialnych o nich, dalszych kontrowersji i promocji przez wytwórnie płytową, która pod skrzydłami ma GvF. I tak 19 października 2018 roku ukazuje się debiutancki album Anthem of a Peaceful Army. Odpalam otwierający Age of Man i co słyszę? Imitację smyczków z mellotronu, klimat niczym ze Schodów do Nieba z nutą albumu Presence wiadomego zespołu, a zamiast się cieszyć zaczynam czuć obojętność - "może lepiej odpalić po prostu Led Zeppelin, co oryginał to oryginał?". Słucham dłuższy moment i nie słyszę tej ekscytacji i ducha debiutu. Ale myślę sobie, że to dopiero pierwsza kompozycja, zaczekam co będzie dalej. Rusza The Cold Wind, a ja w uszach słyszę Nobody's Fault But Mine, w pewnym momencie zaczynam nawet podświadomie podśpiewywać sobie pod nosem linijki tekstu. I tak album toczy się dalej - singlowy When the Curtain Falls to ukłon w stronę miłośników EP'ki, ballada Watching Over - muszę przyznać te dwa momenty są całkiem przyzwoite. Lover, leaver - czy to jakiś niepublikowany numer z Led Zeppelin II, przecież słyszę tam identyczne patenty rytmiczne. Płyta leci dalej i po około 20 minutach powoli docieram do końca albumu i czuje się lekko zmieszany. W wywiadach grupa odpierała oskarżenia o kopiowanie Led Zeppelin tłumacząc, że inspiruje się wieloma artystami i że na debiutanckim albumie, który przygotowują będzie można to usłyszeć. Tymczasem Anthem of a Peaceful Army mam za sobą, a w głowie kołacze mi myśl czy właśnie nie wysłuchałem imitacji Sterowca. Zaczęło do mnie docierać, że tak naprawdę Ci ludzie, którzy pisali o bezwstydnym kopiowaniu Led Zeppelin mieli rację. Zestawiając AoaPA z From the Fires można odnieść wrażenie, że zespół na debiucie pokazywał się w sposób bardziej wszechstronny - słychać echa Cream, słychać echa Hendrixowskie, jakąś wartość dodaną. W debiutanckim krążku już tego brak, całość muzycznie skierowana jest w jedną stronę.
Nie skreślam jednak Grety van Fleet całkowicie, mam nadzieję, że w kolejnych kompozycjach i na kolejnych albumach grupa w końcu zaprezentuje swój styl, złoży hołd swoim bogom, ale będzie sobą. Na razie jak pokazał debiut ciągle poszukują swojej drogi. A ona wkrótce będzie potrzebna, bo choć trendy w muzyce się zmieniają, choć legendarni muzycy odchodzą, legendarne zespoły kończą działalność to po nich pozostaje to co najważniejsze - muzyka. Chyba nie chciałbym, wybiegając w przód patrzeć za 20 lat na Gretę van Fleet jako na tych, którzy chcieli brzmieć jak Led Zeppelin. Bo chyba największym błędem dla muzyka jest chcieć brzmieć jak ktoś, kto już istnieje lub istniał.