Tajski epizod z dreszczykiem. Rozdział 9: Striptiz jak w banku. Część III.
Gdzieś od połowy marca Bangkok nie jest przyjemnym miejscem. I nie mam na myśli temperatur czasem przekraczających 40 stopni. Mam na myśli tajską politykę, której obcokrajowiec nigdy nie będzie w stanie w pełni zrozumieć.
Wszystko zaczęło się od wyroku tajskiego Sądu Najwyższego, który nakazał konfiskatę znacznej części majątku byłego premiera Thaksina Shinawatry. Dzięki populistycznej polityce Thaksin Shinawatra wzniósł się na szczyty popularności wśród tajskich wyborców, których większość znajduje się w biedniejszych, północnych częściach kraju. W 2006 roku został odsunięty od władzy w wyniku wojskowego zamachu stanu. Oficjalnie z powodu korupcji. Nieoficjalnie każdy wie, że podpadł monarchii, która od lat dobrze żyje z tajską armią.
Zamach stanu „zaskoczył” premiera na sesji ONZ w Nowym Jorku, przez co mógł on uniknąć aresztowania. Władzę w kraju tymczasowo przejęła armia, by w końcu przekazać ją nowemu premierowi z prorojalistycznej frakcji tak zwanych „żółtych koszul”. Duża część majątku Shinawatry została zamrożona i objęta postępowaniem sądowym. W lutym sąd postanowił, że majątek został zdobyty nielegalnie i powinien wrócić do budżetu państwa.
fot. Marek Lenarcik
Tak zwane „czerwone koszule”, czyli zwolennicy Shinawatry, ruszyły na Bangkok. Dosłownie. Dziesiątki tysięcy ubranych na czerwono ludzi rozstawiło tymczasowe obozowisko pod pomnikiem Demokracji w okolicach popularnej wśród turystów Khao San Road. W mediach rozpoczął się cyrk. Przedstawiciele czerwonych koszul twierdzili, że ich blokada stolicy nie ma nic wspólnego z decyzją tajskiego Sądu Najwyższego. Domagają się oni ustąpienia obecnie urzędującego premiera i rozpisania nowych wyborów, bo premier ów nie został desygnowany w demokratycznych wyborach. Jednocześnie twierdzili, że choć popierają Shinawatrę, to nie są przez niego w żaden sposób mobilizowani i on, chociaż jest multimiliarderem, wcale nie sponsoruje tych protestów. I oczywiście wcale te protesty nie mają na celu utorowania Shinawatrze powrotu do władzy. A świstak siedzi i zawija je w te sreberka...
10 kwietnia 2010 roku, gdy polski tupolew nie dolatuje do lotniska w Smoleńsku, w Bangkoku rozgrywa się inna tragedia. Na terenie okupowanym przez czerwone koszule dochodzi do strzelaniny. Demonstranci oskarżają wojsko o agresję. Wojsko oskarża demonstrantów. W trakcie całonocnych starć życie traci co najmniej kilkanaście osób. Wielu jest rannych. Demonstracja rozpędzona przez tajskie wojsko nie daje jednak za wygraną i przenosi się w newralgiczne punkty miasta, kursując między skrzyżowaniem Silom Road i Thanon Rama IV a centrum handlowym Central World, gdzie niedawno świętowaliśmy nadejście Nowego Roku gregoriańskiego. Wraz z przeniesieniem się protestów do dwóch z co najmniej czterech centrów Bangkoku miasto zostaje sparaliżowane. Korki są znacznie większe niż zwykle. Najpopularniejsze centra handlowe są zamknięte. Największe arterie miejskie i skrzyżowania zostają zablokowane przez demonstrantów. Regularnie dochodzi do małych potyczek między armią a demonstrującymi, w wyniku których pojawiają się kolejni zabici i ranni.
Totalna apokalipsa nadchodzi w maju. O tym, że coś się święci, wiadomo już od jakiegoś czasu. Negocjacje rządu z demonstrantami prowadzą donikąd. Niezaangażowani mieszkańcy Bangkoku coraz głośniej domagają się przywrócenia normalności w stolicy. Nawet jeśli trzeba będzie użyć siły. Władze Bangkoku wyłączają z użytku skytrain i odcinają demonstrującym prąd i wodę. Demonstranci nie łamią się jednak przez kolejny tydzień — uruchamiają przenośne generatory prądu i wpinają się do wodociągów zasilających ambasady i szpitale.
Siedzę od rana w college’u i odświeżam wiadomości w internecie co pięć minut. Gazety i portale internetowe obiegają skandaliczne zdjęcia. Na jednym z nich wojsko celuje do demonstrantów z długiej broni. W odpowiedzi demonstranci podnoszą na rękach dzieci, z którymi przyjechali. Nie mam dla nich żadnej sympatii. Paraliżują moje miasto od dwóch miesięcy. Życie i poruszanie się po nim jest o wiele trudniejsze niż zwykle. I teraz jeszcze te dzieci na zdjęciach. Czy ci ludzie mają rozum?
Wojsko przystępuje do siłowego zakończenia demonstracji. Liderzy czerwonych koszul wchodzą na scenę i nawołują demonstrantów do rozejścia się. Nie warto tracić życia, nawet jeśli walczą w słusznej sprawie. Liderzy zapowiadają, że po zakończeniu demonstracji sami oddadzą się w ręce wymiaru sprawiedliwości. Zgromadzenie od początku było nielegalne. Jak bardzo bym tego nie chciał, muszę iść na zajęcia z byłymi licealistami.
— Witam wszystkich, jak się dzisiaj macie? — zaczynam.
— Bardzo dobrze panie profesorze — odpowiada mi zgodny chór.
— Jeśli jeszcze nie wiecie, to informuję, że demonstracja czerwonych koszul właśnie została zakończona. Liderzy ogłosili, że się poddają — mówię, nie kryjąc radości, że miasto znów będzie normalnie funkcjonować.
Odpowiada mi głucha cisza i zdziwione wyrazy twarzy. Albo moi studenci trzymają z czerwonymi koszulami i właśnie wpłynąłem na zakazane wody, albo w ciągu ostatnich 15 minut wydarzyło się coś, o czym nie wiem. Otwieram książkę, by rozpocząć zajęcia, gdy dzwoni moja komórka.
— Cześć Marek, tu Guy. Rozpocząłeś już zajęcia? — pyta.
— Tak, a co?
— Zwijaj się. Kłopoty w centrum Bangkoku. Rząd wprowadził godzinę policyjną. Każ studentom wracać do domu i odwołaj zajęcia do końca tygodnia.
— Jasne, rozumiem — mówię, odkładając telefon.
— Moi drodzy — zwracam się do studentów — dzisiejsze zajęcia się nie odbędą. Macie też wolne do końca tygodnia. Rząd ogłosił godzinę policyjną. Wracajcie do domu przed zmrokiem — instruuję.
— Hurrrrraaaaa! — odpowiada mi chór rozentuzjazmowanych dzieciaków. Wracam do biura i znów przyklejam się do monitora.
Tłum wpadł w szał. Nikt nie posłuchał liderów. Demonstranci walczą z policją i wojskiem. Płonie kilkadziesiąt budynków. W Bangkoku trwa wojna domowa. Sprawdzamy, czy wszyscy studenci opuścili college, i sami zmierzamy do domu. Dzwonię do Piam, upewniam się, że jest bezpieczna. Jest gdzieś w mieście i nie wie, co się stało. Proszę, żeby przyjechała do mnie jak najszybciej. Idąc kładką nad Srinakarin Road, widzę kłęby dymu unoszące się nad centralną częścią miasta. Szósty zmysł podpowiada mi, abym w drodze do domu kupił dwie zgrzewki wody i zapasy niepsującego się jedzenia na kilka dni. Rząd blokuje dostęp do niektórych serwisów informacyjnych i Facebooka. Z innych źródeł dowiaduję się, że w centrum trwa regularna bitwa. Wojsko podobno pozwala ewakuować się wszystkim, którzy chcą. Do reszty strzela, żeby zabić.
Ścisła godzina policyjna trwa dwie doby. Nie wolno w tym czasie wychodzić z domu po 18.00. Za złamanie zakazu grozi kara więzienia lub zabłąkana kula w łeb. W mojej okolicy jest spokojnie, ale rezygnuję z wieczornych spacerów. Zapasy wody się przydają, gdyż tej szybko brakuje w okolicznych sklepach. Stragany z jedzeniem funkcjonują normalnie do późnego popołudnia, choć asortyment jest ograniczony. Piam mieszka u mnie kilka dni, okłamując rodzinę męża, że walki zastały ją u koleżanki po drugiej stronie rzeki Chao Phraya i tymczasowo nie ma jak wrócić do domu. Po kilku dniach jest już po wszystkim, a ja udaję się na spacer do centralnej części miasta.
Skytrain nadal nie działa, więc podjeżdżam taksówką tak blisko, jak to tylko możliwe. Moim oczom ukazuje się Bangkok, jakiego nie znałem. Na ulicach pełno uzbrojonych po zęby żołnierzy. Po głównych ulicach nie jeżdżą samochody. Wszędzie leżą tony śmieci — kartony, koszulki, flagi, maszty i nadpalone opony samochodowe. Centrum handlowe Central World, pod którym świętowałem pamiętny Nowy Rok, jest w dużej części spalone. Zgliszcza wciąż dogaszane są przez strażaków. Nad przerażającym szkieletem przypominającym fragment World Trade Center po zamachach z 11 września 2001 roku unoszą się kłęby dymu. Jednak tym, co przeszywa mnie do szpiku kości, jest głucha cisza. Brak pojazdów i niemal całkowity brak przechodniów sprawia, że czuję się, jakbym spacerował nie przez chaotyczne serce azjatyckiej metropolii, a przez tropikalny las opustoszałych wieżowców. Scena jak z surrealistycznego, sennego koszmaru.
Po kilku dniach wszystko stopniowo wraca do normy. W weekend następuje mobilizacja mieszkańców, którzy pod nadzorem miejskich służb porządkowych przeprowadzają wielkie sprzątanie miasta. Wojsko w większości znika z ulic, ruch kołowy zostaje przywrócony, skytrain zaczyna normalnie funkcjonować. Oficjalne statystyki mówią o blisko 100 ofiarach śmiertelnych i kilkuset rannych. W mediach rozpoczyna się debata, czy wojsko nie przesadziło, otwierając ogień do demonstrantów. Mało kto zdaje się zauważać, że gdyby podobna demonstracja odbyła się w Chinach, to do strzelaniny doszłoby pierwszego dnia. Jakoś nie wyobrażam sobie również, by do podobnego ponad dwumiesięcznego paraliżu mogło dojść w Londynie, Berlinie czy Paryżu.
Obserwowałem ten protest od początku. Zarówno premier, jak i wojsko dawało demonstrantom wiele szans na pokojowe rozejście się. Ostatecznych ultimatum było tak wiele, że nawet zwykli mieszkańcy Bangkoku mieli dosyć braku zdecydowania władz. Szkoda blisko setki istnień ludzkich, które odeszły bezpowrotnie w imię źle rozumianej polityki. Ale cieszę się, że mój Bangkok znów jest normalnym miastem, w którym można cieszyć się życiem. Podobnego zdania zdaje się być większość mieszkańców stolicy, która na moich oczach dziękowała wojskowym „wyzwolicielom”, wręczając im kwiaty, jedzenie i picie...
Ciąg Dalszy Nastąpi...
Ciekawe bardzo czekam na ciąg dalszy
Będzie wkrótce, choć nie pamiętam czy jeszcze wrócę do tematów politycznych ;-)
O kurczę... Nie zdawałem sobie sprawy, że w Bangkoku było tak niebezpiecznie. O żółtych i czerwonych koszulach coś gdzieś słyszałem, ale dopiero teraz dowiedziałem się dokładniej o co chodziło.
No było ostro, choć jak się nie było w centrum protestów gdy akurat armia wkraczała do akcji to raczej nie czuło się zagrożenia. To jednak wielkie miasto a ja wtedy mieszkałem i pracowałem raczej bliżej obrzeży niż ścisłego centrum.