Samo w sobie nic nie znaczy - o fotografii słów kilka
Przez dwadzieścia sześć lat życia nie szanowałem fotografii. Nawet jeśli akceptowałem ją w jakimś sensie, to w przeciwieństwie do literatury, poezji, malarstwa czy muzyki, nie przyznawałem jej głębi. Zdjęcie, jako produkt fotografii, było dla mnie, dosłownie i w przenośni, płaskie jak kazachski step. Dodatkowo jej wszechobecność, czy to w reklamie, czy w sieci, czy w towarzyskich kręgach (koledzy, koleżanki + artystyczne pretensje) raczej powodowała zmęczenie niż zainteresowanie.
Jakieś dwa lata temu sięgnąłem po aparat, bo musiałem zaliczyć przedmiot w szkole. Ot, kolejne upierdliwe zadanie. Pożyczyłem od rodziców małego Olympusa, o obiektywie wielkości dwóch paznokci, i ruszyłem "na miasto".
Aparatu już rodzicom nie oddam, a foteczki cykam i to grubiej jak tylko chcę zapomnieć o bożym świecie, czyli stosunkowo często.
Dalej, mimo zainteresowania, mało o niej wiem, a mówiąc ściślej, nie wiem czym jest i jak ją definiować. Wydaje mi się, że sama w sobie nic nie znaczy. Że w tej grze liczy się tylko ten, co patrzy. Ale dostrzegam więcej i bardziej świadomie. Myśli zamiast odbijać się od rzeczy, zaczęły w nie wnikać, analizować, dotykać. Poczułem się bliżej świata, choć wiem, że Platon by mnie wyśmiał.
W argentyńskim filmie "Medianeras", psychoterapeuta poleca głównemu bohaterowi robić zdjęcia. Ma to mu pomóc opanowywać fobię społeczną. Nie wiem, czy działa na fobie społeczne, ale wiem na pewno, że kilkugodzinny maraton z aparatem może okazać się bardzo kojącym i miłym doświadczeniem.