GRUNT TO NATURA -Bogdan Barton (Wędkarstwo)
Stara gwardia doświadczonych wędkarzy wiele swoich wielkich tajemnic zostawiła następnym pokoleniom. Robi to nadal, ale my już nie umiemy słuchać. Któż by tam chciał uczyć się od dziadka, jak zakładać przynętę na haczyk albo gdzie zarzucać wędkę, żeby złowić lina, karpia lub szczupaka. Dziadek jest staroświecki i nie wie, jak się dzisiaj ryby łowi. Prawdziwy wędkarz ma dziś kij za 2 tys. zł, łowi na żyłki – pajęczyny i haczyk nr 20, nad wodę zabiera 20 kg markowej zanęty i - muszą brać!
W wędkarskich poradnikach i czasopismach pisze się, jakim aparatem ryby lokalizować, jak poznać ich wielkość, na co i czym je złowić. Boże kochany, jakież to puste! Nikt dziś nie napisze, co ma lin do roślinności, w której żyje i żeruje, w jaki sposób duże płocie radzą sobie z racicznicami, o jakiej porze roku i przy jakiej temperaturze wody najbardziej im taki pokarm jest potrzebny, dlaczego grube okonie wiosną są pod trzcinami, a latem nawet na kilkunastu metrach, choć przecież narybku tam nie ma. Takich pytań można zadawać dziesiątki, ale odpowiedzi mało kogo obchodzą. Ważne, że mam sprzęt do lokalizacji i superprzynęty najlepszej marki. Bo marka liczy się przede wszystkim.
Do dziś trzymam się starych przyzwyczajeń i wiem, że nadal najlepsze jest to, co naturalne. Świadczą o tym osiągane przeze mnie wędkarskie wyniki. Mój atraktor nazwałem po nowoczesnemu dipem, ale naprawdę jest on taki sam jak 30 lat temu. Przez wszystkie te lata o jego skuteczności przekonywali się nawet doświadczeni wędkarze. Wniosek: ryby są takie same i na to samo reagują.
Śmieszy mnie, gdy producenci zanęt twierdzą, że każda ryba w jeziorze ma inny gust i lubi inne smaki. Powiem krótko: jeżeli chcę łowić ryby jakiegoś wybranego gatunku, to ważne jest, gdzie jej podam jedzenia. Dlatego muszę znać jej zwyczaje i sposób życia: co je, o jakiej porze, w których częściach jeziora itd. Średnie pokolenie wędkarzy ma już głowy zamulone. Pewna sugestywna reklama im wmówiła, że jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. W przypadku zanęt, a znam się trochę na tym, jest tak: Jak zanęta jest dobra, to ryby zwabi.
Dawniej zanętą były głównie ziemniaki, które zostały z obiadu, a jeszcze lepsze były te, które się gotowało w mundurkach, bo nie traciły naturalnego smaku i zapachu. Gdy się je pogniotło i dodało miodu, to latem taka zanęta linom i karpiom we łbach mieszała. Do resztek niezjedzonej kaszy dodawało się kłodaków (kłódek, patyczaków – przyp. red.), ślimaczków, racicznic itp., to wszystko się rozgniatało, dodawało kilka kropel tego, co dziś nazywam dipem, i nie było w jeziorze ryby, która by się takiej mieszance oparła. Gdy taką zanętę sypałem na skraju trzcin, łowiłem ogromne krasnopióry, a gdy trochę dalej w jezioro - płocie, leszcze, a nawet karpie.
Kiedyś przynęty pływały, pełzały, skakały po łące. Rewelacyjne były koniki polne. Kto przed zawodami nałapał ich najwięcej, ten miał puchar w kieszeni. Pod tym względem nic się nie zmieniło, bo wszystko, co najlepsze na haczyk, nadal znajduje się przed moim nosem na łące, przy brzegach albo w płytkiej wodzie i jest tego dosłownie ogrom. Dżdżownice wygrzebane z przybrzeżnej darni mają tak specyficzny zapach, że biją na łeb wszelkie atraktory. Co najważniejsze, do ich zapachu ryby są przyzwyczajone od urodzenia, bo podczas deszczu dżdżownice wyłażą z ziemi i ulewa spłukuje je do jeziora.
W słoneczne dni można w trawie znaleźć mnóstwo różnych larw i dorosłych owadów. Spod kamieni leżących w wodzie wyciąga się pijawki. To też znakomita przynęta o każdej porze roku. Jeżeli jesienią ktoś złowił w głębinie leszcza, z którego wyciekała jakaś szara maź, to były to właśnie przetrawione małe pijawki. Skąd to wiem? Ano stąd, że kiedy jesienią na kilkunastu metrach złowię szczupaka, to on takie pijawki ma poprzyklejane do ciała. Tam, głęboko, pijawek jest mnóstwo, ale są one również przy brzegach. Zbieram je, gniotę i tę miazgę wyrabiam razem z ciastem. Czasami dodaję jeszcze białych robaków, a wtedy bójcie się, ryby! Tak robiłem przed trzydziestoma laty i robię do dziś.
W starych wędkarskich poradnikach prawie się nie mówiło o pieniądzach. Teraz jesteśmy leniwi i wygodni, dlatego oddala się od nas wyobraźnia. Nie tak jak kiedyś czujemy naturę i nie taką z niej radość czerpiemy. Nie mówcie mi, że kiedyś to były ryby. Teraz też są i to wielkie, tylko myśmy się zagubili.
Kiedyś wędkarze i rybacy to, co dzieje się na lądzie, wiązali z tym, co w wodzie. Wiedzieli, że pewne drzewa kwitną akurat wtedy, kiedy jakieś ryby odbywają tarło...
Moją ulubionym przynętą jest ciasto z kaszy manny z dodatkiem rozgniecionych kłodaków. Wyciągam je z domków, wkładam do garnka, rozgniatam na miazgę, dodaję trochę wody, podgotowuję i wlewam do kaszy manny. Potem ciasto ugniatam w dłoniach. Na gorąco nie ma ono przyjemnego zapachu, dlatego robię je wtedy, gdy nikogo nie ma w domu i przy otwartym oknie. Ale co się dzieje, kiedy założę ciasto na haczyk, to nie chcę opisywać, bo mało kto w to uwierzy. Łowię na moje ciasto wszystkie gatunki ryb z okoniami włącznie!
Jak wtedy, tak i teraz, zawsze dokładnie sprawdzam, co złowione ryby mają w żołądkach. Znajduję w nich to, o czym się nie pisze w żadnym wędkarskim poradniku. Mało kto to robi, a warto. Odstrasza jakaś tam mało apetyczna maź, ale kiedy dolać do niej trochę wody, to sporo w niej widać. Jeżeli są tylko miękkie kawałki, to znaczy, że ryby żerowały w mule. Kiedy znajdę resztki skorupek, to wiadomo: ryba zjadała racicznice. Dzięki temu wiem, gdzie później jakich ryb szukać.
Tak trafiłem na karpie. Żerowały na stromym spadzie porośniętym rdestnicą, pod którą było mnóstwo ślimaków. Nazbierałem ich pół wiaderka, zmiażdżyłem, dodałem dużo płatków owsianych i połowę tego wrzuciłem do wody, na skraj roślin. Na wyniki długo nie czekałem. Najpierw podeszły płocie, po chwili wyrośnięte karasie, kilka linów, a gdy wsypałem resztę zanęty, pojawiły się karpie.
Kiedyś wędkarze i rybacy to, co dzieje się na lądzie, wiązali z tym, co w wodzie. Wiedzieli, że pewne drzewa kwitną akurat wtedy, kiedy jakieś ryby odbywają tarło. Dziś rybacy o tym nie wiedzą, za to mają taki markowy sprzęt, że nic im z sieci nie umknie, bez względu na wymiar. Ja jednak ciągle wierzę, że to się zmieni i będzie coraz więcej wędkarzy z prawdziwą pasją, którzy zadbają o to, żeby wszystko wracało do natury. Żeby były naturalne tarliska, a nie golizny wykoszone przez amury. Żeby nikt do naturalnego jeziora nie wpuścił hodowlanych karpi, których nie sprzedał przed świętami. Kiedyś nie było w dużych jeziorach amurów, tołpyg, karpi, za to były takie ilości naturalnie urodzonych tam ryb, że każdy nałowił się do syta. I wędkarz, i rybak. Rybacy robili nawet sztuczne tarliska z gałęzi jałowca, żeby ryby miały się gdzie wytrzeć. Dbali o środowisko, bo to była ich praca. Teraz się wpuszcza ryby, które niszczą tarliska i cały ekosystem.
Bogdan Barton
naucz się używać dlike.io to unikniesz flag za plagiaty, sorry