Jesienne impresje
Ostatnio zastanawiam się czy robienie prania w niedziele to grzech, a jeśli tak, to czemu miałbym na Sądzie Bożym odpowiadać za czyste koszule. Z całego serca popieram zakaz handlu w ten jeden, szczególny dzień tygodnia, chociaż nieraz rozrywa mnie od środka frustracja, że po piwo i papierosy muszę jeździć na drugi koniec miasta. Ale dość o tym.
Niedziele mają w sobie coś niepowtarzalnego, to jakby trwająca trauma z dzieciństwa, że trzeba odrobić lekcje, iść wcześnie spać, bo rano do szkoły. Całe studia unikałem poniedziałków, a jeżeli już musiałem mieć wtedy zajęcia, to robiłem wszystko by odbywały się najwcześniej o 15. To nie wina poniedziałków, tak naprawdę nic do nich nie mam.
To wszystko te przeklęte niedziele.
Moje dni tygodnia, miesiące i pory roku, mają swoje zapachy, kolory i kształty. Zawsze wiedziałem, że środa jest czerwonym owalem , a poniedziałek białym prostokątem.
Do pór roku żywię uczucia bardziej skrajne, a najbardziej zawsze nienawidziłem jesieni, chociaż jeśli miałbym być jakąś porą roku to byłbym właśnie nią.
Przesilenie w kulturze, ale także w praktyce jednostek bardziej wrażliwych i meteopatycznych, jest przestrzenią zmieniania się.
Kiedy w górach do dolin zaczyna schodzić silny wiatr, ludzie mówią, że będzie się działo. To oczywiste, że bardziej widoczne są wszelkie zmiany, które przynosi ze sobą wiosna, ale dzieją się one bardziej zewnętrznie, nie dotykają tak przejmująco sedna.
To zabawne, że ostatnie dni lata pachną podobnie do pierwszych dni wiosny, ale przeżywanie tych przestrzeni różni się diametralnie.
Jesień zmuszą do refleksji na przeszłością, do męczącej wyprawy w głąb siebie, nieustannej retrospekcji jak w narkotykowym transie, kiedy jest się w stanie uciec do konkretnego momentu sprzed 15 lat i odtworzyć całe jego przeżywanie w swojej głowie. Bo jesień, przez to, że jest mniej gwałtowna od wiosny i swój nacisk kładzie bardziej na rytmiczne trwanie, wprowadzić może człowieka w trans o wiele głębszy.
Z tego powodu, kiedy na drzewach żółkną liście, a słońce schodzi coraz niżej i blaknie, wiem, że będzie się działo.
Kiedyś miałem swój zespół przyzwyczajań, niemal rytuałów, które towarzyszyły mi jesienią, i jak mi się wydawało, pomagały mi przetrwać ten okres. W rzeczywistości pogłębiało to tylko moje melancholijne stany, ale sądzę, że o to właśnie chodziło, bowiem może tak naprawdę nigdy nie nienawidziłem jesieni.
Wieczorami lub późną nocą, jeżdżąc po mieście, odwiedzałem znajome miejsca i osoby, z którymi łączyła mnie jakaś więź. To wewnętrzny przymus szukania zrozumienia, a ciężko je znaleźć kiedy wszystko idzie dobrze, a przejmujący ścisk w żołądku nie ustępuje, staje się chroniczny.
Miałem wtedy przyjaciółkę, która mieszkała przy bardzo ponurej uliczce, w jeszcze bardziej ponurej kamienicy. Uwielbiałem to miejsce, bo w szarości tej kamienicy było coś pociągającego, co kazało sądzić, że wszystkie kształty są jedynie formą, czekającą na napełnienie ich kolorem. Przyjaciółka powiedziała mi kiedyś, że wiedziała, że się odezwę, bo jesień jest moim czasem. Wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że cały jestem właśnie w jesieni i cała moja wrażliwość, pojmowanie świata, przeżywanie i to jak patrzę, ukształtowało się właśnie w tej porze roku.
Doszedłem do wniosku, ze należy nauczyć się nazywać uczucia i emocje, bo jesień w swojej istocie nie jest smutna. Jesień to przestrzeń, w której rzeczy się wydarzają i podlegają jednostkowej interpretacji. Oczywiście, wszystko postrzegamy przez pryzmat kultury, kod znaczeń, który każe nam myśleć i postrzegać w określony sposób, dlatego też należy zdekonstruować samego siebie w tej jesieni, poddać wiwsekcji i odwrócić, bo postrzeganie rzeczywistości w tak wąskim spojrzeniu jest po prostu podłe i ograniczające.
W rzeczywistości to wszystko jedynie bałamutna fikcja.
Wiosna zmusza do wychodzenia myślami w przyszłość, tętni swoją pozytywnością, zawraca w głowie i otumania.
Lato jest zwykłą stagnacją, domatorskim trwaniem pozbawionym nut niepokoju i przygody.
Jesień cała zaś drży niepokojem, zmusza do wędrówki do wewnątrz, a jednocześnie – strasząc swoją krańcowością – pobudza do odkrywania.
To istotnie zabawne jak różne rzeczy przeżywa się odpowiednio do stanu ducha. Niedawno przeprowadziłem pewien eksperyment, który, za pomocą butelki plastikowej typu PET i garnka wypełnionego cieczą, pozwolił mi spojrzeć na swoje domowe otoczenia z innej perspektywy. To takie uczucie jakby było się u siebie w domu tylko gościem, osobą, która odwiedza wszystkie pomieszczenia po raz pierwszy w życiu, jednocześnie posiada cały bank skojarzeń i znaczeń, który pozwala to otoczenie o d c z y t a ć.
Eksperyment jest prosty. Za pomocą cieczy tworzy się soczewkę, przez którą patrzy się za pomocą butelki PET w umieszczone przy nasadce lusterko. Na dnie garnka znajduje się drugie lusterko, które odbija światło. Tworzy to system zwierciadeł, w którym obraz podlega wielokrotnemu odbiciu i dla odbiorcy staje się tak samo hiperrealny jak i nierzeczywisty. Eksperyment jest w pełni amatorski, jednak stanowi interesujące narzędzie dekonstrukcji, gdyż uświadamia, że instynktowy system skojarzeń, ma charakter nieobiektywnej warstwy narracji, od której można starać się uwolnić, nawet jeżeli postmoderna twierdzi, że nie. Powtarzany wielokrotnie w jednym cyklu pozwala zminimalizować warstwę narracyjną do absolutnego minimum. Odpowiednie skierowanie zwierciadeł pozwala również na nabycie tak rzadkiej dzisiaj umiejętności myślenia wyłączenie obrazami, co przypomina opisywane przez parapsychologów zjawisko telepatii z tym, że zarówno nadawcom jak i odbiorcom wysyłanego sygnału jest ta sama osoba – a jednak sprawia to wrażenie dialogu ze wszystkimi jego konsekwencjami.
Kilka przesileń temu, kiedy bałem się swojej jesiennej ospałości, jednocześnie trochę się trwożąc zanurzenia w niespokojne drżenie powietrza, postanowiłem suplementować się pobudzającymi ziołami. Parzyłem rzeń szeń, wypijałem sproszkowany korzeń wprost z Andów, a także piekłem pyszne babeczki z guaraną.
Niestety, owa suplementacja skuteczna jest wyłącznie w perspektywie ciała, zupełnie zaś umyka duchowi, a to duch przecież władny jest nad ciałem. Próba zaś wychodziła z błędnego założenia, że w pobudzonym ciele i duch jest pobudzony.
Ostatecznym rozwiązaniem przeżywania okresu przesileń, zwłaszcza przesilenia jesiennego, jest wyzbycie się strachu przez melancholijnymi stanami, w których można się znaleźć, lecz właśnie zgłębienie ich bez lęku. W krótkim czasie okazuje się, że pozorny ocean smutku okraszony spadającymi z drzew liśćmi jest w istocie przydomową sadzawką bez głębi, w której wesoło podskakując można co raz to odbijać się od dna wyśpiewując sprośne piosenki. Oto tajemnica przesileń.