Przeczytane #24 Wojciech Chmielewski - Magiczne światło miasta

in #pl-literatura4 years ago

Wojciech Chmielewski jest jednym z nielicznych polskich współczesnych prozaików, którego twórczość poznaję regularnie i na bieżąco. To artystyczny syn Marka Nowakowskiego, który podobnie jak starszy i nieżyjący już pisarz, opisuje Warszawę. Jego poprzednie tomy prozy, wśród których mamy i zbiory opowiadań, i powieści, czyniły to samo. Ich bohaterowie przemierzali ulice stolicy i byli wrośnięci w to miasto całym sercem. To nie snobistyczni studenci wyrwani z prowincji czy nieco od nich starsi zadłużeni na setki tysięcy niewolnicy korporacyjni, ale często ludzie, którym współczesna polska proza odbiera głos. Prawdziwi wykluczeni, nie zaś ci z głośnych marszów, krzyczący w liberalnych gazetach i tygodnikach o swoim rzekomym męczeństwie. Tych Chmielewski omija; nie ma ich w jego prozie. I dobrze, bo nie mają oni nic do powiedzenia poza stekiem bzdur i nienawiścią. Autor za to pochyla się z czułością nad kobietami z muzeum, mężczyzną uwikłanym w trudne małżeństwo czy starym ćpunem, który jedyną szansę widzi w kontynuowaniu swojego nałogu. Tłem dla akcji wielu z tych opowiadań jest świat ducha, tu reprezentowany przez kościoły, bez znaczenia czy katolickie czy protestanckie. To tam Chmielewski widzi światło, jednak nie wszyscy z jego bohaterów są w stanie je ujrzeć.

magiczneswiatlo.jpg

Najnowszy tom opowiadań „Magiczne światło miasta” zaczyna się raczej niepozornie, od tekstu „Umierać po chorwacku”, w którym zawiązaniem akcji jest śmierć dawnej nauczycielki głównego bohatera. Takie sympatyczne „snuje” czytało się już w poprzednich książkach autora. Natomiast kto nie zna jego wcześniejszych tekstów, być może zdziwi się, ile już w pierwszym opowiadaniu normalności. Zamiast krzykliwego absurdu i zjadliwej groteski współczesnych pogrobowców Gombrowicza i Mrożka dostajemy mały realizm i wnikliwy portret człowieka. Wnikliwy i niejednoznaczny, bowiem każdy z bohaterów „Magicznego światła miasta” jest w pewien sposób połamany przez życie. Przy czym ciekawa sprawa, proza ta nie jest wcale depresyjna. Jest melancholijna, jest smutna, ale jakimś mądrym smutkiem, nie zaś krzyczącym w twarz światu rzygiem, jaki jest modny w literackim mainstreamie.

Mógłbym się więc przyczepić do pierwszych opowiadań, że powielają znane już patenty: topograficzność opisów Warszawy, aluzje do muzyki rockowej czy bohaterów pozornie nieciekawych. Jednak w kilku tekstach autor wzniósł się na wyżyny własnej twórczości i stworzył naprawdę przejmujące studia ludzkiej psychiki. Chyba najlepszym z całego zbiorku jest „Koliber i ja”, opisujące psychikę kobiety tracącej męża na wojnie w Afganistanie. Mógłby w tym miejscu Chmielewski pójść na skróty i zafundować czytelnikowi publicystykę w dosadnych tezach o brudnej wojnie lub błędach naszej polityki zagranicznej. Nie czyni jednak tego i rysuje niejednoznaczne tło. Najważniejsza jest jego bohaterka i jej sposób na radzenie sobie z bólem. Równie dobrym opowiadaniem jest „Korytarz”, który w erudycyjny sposób opisuje szarą egzystencję pracowników Muzeum Narodowego przy Alejach Jerozolimskich oraz rzeczywistość wiszących w nim obrazów. Wszystko zaś doprowadzi czytelnika do wstrząsającego finału, którego trudno się spodziewać. Pewną nowością są więc w tej prozie płynne przejścia między scenami. Pojawiają się również w „Bajce spod szaletu”, swoistym monologu ćpuńskiego weterana, tam jednak są wymuszone przez mieszające się ze sobą majaki i obrazy realnego świata. W końcu zaś dochodzimy do wniosku, że może żadnej realności nie było, a wszystko to narkomański majak.

Bohaterowie Chmielewskiego, tak jak w wyżej wymienionym opowiadaniu, są więc poranieni przez życie, często z własnej winy, ale mają swoją godność. Są ludzcy i są ludźmi, nie papierowymi charakterami z jedną dominującą cechą charakteru. Godność ma również Warszawa, miasto, którego nie oszczędziła ani II wojna światowa, ani okres komunizmu. Stolica ma w tej prozie naczelne miejsce i podobnie jak ludzie, staje się bohaterem. Wyraźnie czuć jej melancholijny nastrój, gdy postacie spacerują po Parku Krasińskich czy w deszczowe dni siedzą po knajpach. Warszawa jest miejscem, dla którego prozaik ma tyle samo zrozumienia i miłości, co do wykreowanych przez siebie bohaterów. Kocha je jak podmiot liryczny w znanej piosence T. Love.

I tylko jedno tak naprawdę mi w tej prozie przeszkadza. Nie, że niektóre opowiadania są podobne do poprzednich. Przecież ludzkie losy bywają do siebie zbliżone, więc nie mam o to pretensji. Nie wiem natomiast, po co Chmielewskiemu pojawiające się rzadko i znienacka wulgaryzmy odnoszące się do opisów aktów seksualnych. Może to celowy zamysł, może złamanie konwencji eleganckiej i stonowanej prozy, ale zabieg ten wydaje mi się wymuszony. Nie mam ochoty czytać, co kto komu robił i gdzie, tym bardziej, że takie wtręty nie mają żadnego umotywowania fabularnego. Tym bardziej żal, że kilka takich zdań jest w stanie popsuć odbiór i zniweczyć nastrój kreowany umiejętnie przez pisarza. W ostatecznym rozrachunku ta proza przekonuje do siebie brakiem publicystyki i sympatią do bohaterów, mimo że niektórzy z nich są nieźle pokręceni.

Wojciech Chmielewski, Magiczne światło miasta, wyd. Arcana, Kraków 2019, ss. 202.

Coin Marketplace

STEEM 0.17
TRX 0.13
JST 0.028
BTC 56681.24
ETH 3016.79
USDT 1.00
SBD 2.28