Szalom Ziemio Święta, czyli autostopem przez Izrael od Morza Czerwonego po granicę z Libanem. Część 1
Idziemy drogą z Ovdy obierając kierunek na pierwszą atrakcję tego dnia, czyli położony niedaleko Ejlatu, Red Canyon. Gadamy po drodze, kiedy w pewnym momencie słyszymy polskie „dzień dobry” i inne silnie zmienione akcentem zapytania od starszego pana, który również opuszcza lotnisko. Zagaduje do nas łamanym polskim i pyta gdzie jedziemy. To prawie tak jakbym w ogóle nie opuściła przed kilkoma godzinami własnego kraju… Odpowiadamy, że w stronę Ejlatu, więc z szerokim uśmiechem mówi nam, że możemy jechać z nim i że cieszy się, że może porozmawiać po polsku, bo właśnie tak się składa, że uczy się tego języka. Pierwszy autostop złapany bez żadnego wysiłku.
Ruszamy a starszy pan zaczyna opowiadać nam historię swojego życia. Mówi, że wraz z rodziną miał dom na Ukrainie w Tarnopolu, ale po wojnie im go zabrano. Opowiada też, że wielokrotnie odwiedzał Polskę, jeżdżąc tam na wycieczki szkolne. Wymienia po kolei nazwy polskich miejscowości, które widział. Miał więc zawsze sentyment do naszego kraju a potem przeprowadził się do Izraela, jak tysiące innych żydów z całego świata, nauczył się hebrajskiego i tutaj już został. Domu w Tarnopolu jednak nie mogą odzyskać nadal. Na oko ma co najmniej 70 lat, ale cieszy się cały czas i kiedy jedziemy po pustej trasie, wskazuje nam na drodze innych Polaków jadących z sakwami na rowerach, zwalnia, otwiera okno i ku ich lekkiemu zdziwieniu krzyczy do nich po polsku „dzień dobry”.
Po mojej prawej stronie widzę przez szybę samochodu ciągnącą się kilometrami wysoką siatkę z drutem kolczastym. Jedziemy przy granicy z Egiptem. To nie Europa, tylko małe judaistyczne państwo wciśnięte pomiędzy inne islamskie kraje, które przez lata rościły sobie prawo do tej ziemi. Nie ma tu już żadnej strefy Shengen, którą sobie można przekroczyć, kiedy przyjdzie na to ochota, tylko tereny nieustannie patrolowane przez czujne wojsko.
Dostrzegam w końcu przy drodze oznaczenie szlaku Red Canyon, mężczyzna zostawia nas więc na drodze, żegnamy się i ruszamy w stronę pustyni. Na szlaku kręci się nawet sporo ludzi, chociaż to miejsce nie jest tak bardzo popularne ani dla turystów ani dla miejscowych jak inne atrakcje Izraela. Wszystko wygląda tutaj trochę jak jedna wielka piaskownica. Usiana małymi kamieniami ziemia chrzęści pod stopami przy każdym stawianym kroku. Wchodzimy dalej szlakiem i żwirowe góry zamieniają się w misternie wyżłobione przez naturę formacje skalne. Idziemy korytarzami po dnie kanionu, który pomimo tego, że nie jest zbyt długi i tak robi duże wrażenie. Żałuję, że nie jesteśmy tutaj podczas świtu, kiedy światło pełźnie po tych skałach rozlewając się w ich wszystkich zagłębieniach i nadając ich jeszcze bardziej niezwykły charakter. Mogłabym chodzić w takich miejscach godzinami. Panuje tutaj prawie absolutna cisza a otaczające kanion góry odznaczają się różnymi kolorami pierwiastków zawartych w skałach.
Niestety pomimo tego, że temperatura jest letnia, w Izraelu też panuje zima i ściemnia się już po 17 stej więc przechodzimy krótszy odcinek szlaku i wracamy na drogę złapać kolejnego stopa do Ejlatu. Z parą Czechów wjeżdżamy do wyluzowanego i usianego hotelami i kurortami Ejlatu, w którym przyjdzie nam spędzić niespokojną noc w zatopionej w oparach haszyszu i brudu melinie z couchsurfingu. Wcześniej jednak ruszamy na ulice obejrzeć wieczorne życie w rozświetlonym światłami neonów mieście. Na deptaku usianym otwartymi do później nocy sklepami i barami kręci się masa ludzi a pomiędzy nimi również stada ulicznych, bezpańskich kotów. Jeden Polak mieszkający w Izraelu od lat, powie mi później, że w tym kraju jest więcej kotów niż ludzi, co przy dalszej obserwacji podczas tej podróży wydaje mi się całkiem prawdopodobne. Włóczymy się dalej deptakiem a na drodze co i raz wyrastają przed nami odpicowane oświetlone kolorowymi neonami hotele, wyrzucające w powietrze rozwrzeszczanych ludzi maszyny wesołego miasteczka, kluby i tym podobne przybytki zbudowane ku uciesze nadciągających turystów. Wszystko to kojarzy mi się z jakimś takim małym, nieudolnym substytutem bliskowschodniego Las Vegas.
Następnego dnia wraz z instruktorem jedziemy na plażę niedaleko granicy z Egiptem, aby zanurkować na ponoć jednej z najładniejszych raf Morza Czerwonego, która przyciągają turystów z całego świata, Piękno tych na których możemy nurkować jednak powoli gaśnie pod wpływem ścieków spuszczanych z miasta do morza. Wszystko to brzmi bardzo urokliwie i wygląda ciekawie, ale jedyne kolory, która zapamiętuje to te zdobiące łuski egzotycznych ryb, odbijające się na tle coraz bardziej szarzejących koralowców.
Po krótkim kursie nurkowania wracamy do miasta i kierując się na trasę idącą w stronę Morza Martwego oglądamy po drodze ostatnie widoki z Ejlatu na rozciągającą się w oddali jordańską Akabę. Z tej odległości wygląda trochę jak jakaś fatamorgana, leżąca u podnóża brązowych gór i zasnuta jakąś bladą, dziwną mgłą. Można powiedzieć, że wygląda wręcz nierealnie, jakby za chwilę miała zniknąć by pojawić się niespodziewanie za jakiś czas. Zastanawiam się, czy wygląda podobnie jak Ejlat, czy tam też wyrastają wysokie hotele i sklepy na jedną modłę.
Na wylotówce łapiemy stopa ze starszym małżeństwem żydów, którzy opowiadają nam o Izraelu i o historii powstania Ejlatu. Ejlat nie powstał na tej jałowej pustynnej ziemi w wyniku potrzeb turystów na atrakcje Morza Czerwonego. To miejsce wyrosło jako gniazdo dla wszelkiej maści kryminalistów, Beduinów i wojska, by potem po latach i zmianach wprowadzonych przez rząd w końcu zaistnieć na mapie jako ostoja dla plażowiczów z całego świata, szukających wygodnych i odpicowanych hoteli. Kiedy kierowca nam o tym wszystkim opowiada, po drodze oglądamy pojawiające się co i raz plantacje daktyli. Nasz kierowca z dumą w głosie mówi nam również, że Izrael jest krajem na obszarze którego są w stanie wyhodować większość owoców i warzyw, można więc stwierdzić, że to faktycznie dana Izraelitom przez Boga „Ziemia Obiecana”.
Po drodze naszą uwagę zwracają korytarze na pustyni wyglądające na wyżłobione przez płynącą wodę. Dowiadujemy się, że nawet na pustyni potrafią pojawiać się duże fale powodziowe, które muszą być monitorowane, aby władze mogły odpowiednio wcześnie zablokować zagrożone odcinki dróg. Próbuję to sobie wyobrazić, jak woda przecina pustynie i myślę sobie, że dobrze wiedzieć wcześniej pewne rzeczy zanim postanowi się rozłożyć namiot na jakimś pustynnym zadupiu. Chyba nie przyszłoby mi do głowy, że mój nocleg mógłby zostać w jednej sekundzie zmyty przez masy wody nagle przetaczające się przez pustynię...
Docieramy w końcu do Ein Bokkek, małej turystycznej mieściny również usianej wielkimi, zbyt drogimi na naszą kieszeń hotelami i ciągniemy w poszukiwaniu miejsca przy Morzu na rozbicie namiotu. Ogólnie mało co widać, bo zrobiło się już ciemno, a ja mam w świadomości informacje, że wybierając miejsce do spania przy Morzu Martwym trzeba uważać, żeby przypadkiem nie zapaść się na zawsze w jakąś przeklętą zasoloną dziurę. Wszystko oczywiście przez ludzką głupotę, zachłanność i regulowanie rzek dopływających do Morza, według własnego „widzi mi się”. W głowie mam obraz coraz większych wyschniętych terenów, z których już ustąpiła woda, a które widziałyśmy jadąc 90tką przy brzegu zbiornika. Idziemy więc w stronę głównej miejskiej plaży.
Kiedy rozglądamy się na publicznej plaży za odpowiednim miejscem do rozbicia zaczepia nas dziewczyna, która jak się okazuje jest Polką i również z chłopakiem szukają miejsca na namiot. Chyba nie ma takiego miejsca na świecie w których nie spotkałoby się Polaków… Zawiązujemy więc znajomość i rozbijamy swój nocleg w tym samym miejscu na plaży. Moja koleżanka znika na chwilę w poszukiwaniu sklepu z fajkami, a wracając przyprowadza ze sobą jeszcze trójkę innych młodych polskich włóczęgów spotkanych w ruskim sklepie. Liczba namiotów wzrasta, impreza podlewana Soplicą wiśniową zaczyna się rozkręcać.
O 6stej rano budzą nas krzyki jakiegoś typa krążącego na pobliskim placu budowy, który chwilę później zjawia się z „dobrą nowiną i radą”, że nocleg na tej plaży może kosztować nas jakieś 750 szekli. Zwijamy więc swój majdan zanim nadciągną poranni plażowicze lub właściciele plaży i idziemy sprawdzić, jak bardzo słona jest woda w Morzu Martwym. A słona jest jak diabli bo wystarczy kropla na języku, żeby poczuć siłę kwasu lub kropla w oku, żeby biec pędem w kierunku najbliższego źródła słodkiej wody.
Po przeprowadzeniu testów, jak mocno zasolone morze wypycha na powierzchnię ciało, rozchodzimy się w stronę trasy, aby złapać preferowany środek transportu do zaplanowanego celu. Od niechcenia wyciągamy rękę idąc przy drodze, a moment później nie dość, że stop prawie sam się łapie, to jeszcze po odwiezieniu nas prosto pod rezerwat Ein Gedi wręcza nam dodatkowe 50 szekli w prezencie. Może łaska pańska spływa na włóczęgów chcących podróżować za free po tym świętym kraju.
Ledwo wysiadamy z samochodu i odstawiamy na chwilę plecaki na ziemie, kiedy podchodzi do nas niski, nieco żylasty, spalony słońcem typ w samych spodenkach wraz ze swoim wielkim wilczurem i zaczyna zagadywać. Mówi, że mieszka w mieścinie obok parku i może załatwić nam darmową skrytkę na plecaki i zawieźć nas na inne wejście do parku, gdzie nie zapłacimy za bilet. Informuje nas również, że jest masażystą, pracuje dwa dni w tygodniu a resztę odpoczywa i dziś ma na imię Rambo, cokolwiek miałoby to znaczyć… Wydaje się być trochę szalony, ale mnie już chyba mało co w życiu jeszcze zdziwi, ładujemy się więc razem z jego psem do jeepa, ku trochę zdziwionej całą sytuacją trójce znajomych Polaków poznanych na plaży, którzy właśnie dotarli busem pod rezerwat. Rambo odwozi nas więc w obiecane miejsce, pokazuje jeszcze kilka wspólnych fot na telefonie z jakimiś laskami utetłanymi błotem z Morza Martwego, zaprasza na podobną wycieczkę po przejściu przez nas szlaku, wsiada do swojego jeepa z szczekającym wilczurem i odjeżdża znikając w tumanach kurzu.
Wchodzimy na szlak i chłoniemy widoki rozciągające się dookoła nas. Krajobraz przypomina trochę scenerię wyrwaną z górskich terenów Arizony. Jak gdyby nigdy nic po szlaku wędrują też dzikie kozice z wielkimi zagiętymi do tyłu rogami. Podchodzę bliżej prawie na palcach żeby zrobić zdjęcie, ale zwierzęta są tak zblazowane, że nie zwracają na mnie najmniejszej uwagi.
Wędrując szlakiem w stronę wodospadów po drodze mijamy siedzące w krzakach grupy uczniów i studentów słuchających w ciszy opowieści biblijnych wygłaszanych przez swoich nauczycieli. Cały Izrael składa się z historycznych miejsc związanych z religią, do których ciągną Ci, którzy chcą stanąć w tym samych miejscach, w których wieki temu stawali święci, męczennicy i prorocy.
Na przecięciu szlaków spotykamy znowu naszą trójkę Polaków i razem już idziemy w stronę wodospadów.
Po drodze natykamy się na jeszcze inne atrakcje w postaci wylegującego się na konarze drzewa futrzastego ssaka. Jak to się mówi ni to pies, ni to wydra, z wyglądu przypomina trochę przerośniętego świstaka, jednak stojąca obok grupa włoskich turystów wśród głośnych zachwytów, nadaje już zwierzęciu miano kota. Stworzenie jednak ma chyba głęboko w poważaniu tych wszystkich gapiących się i debatujących ludzi, bo swój relaks przerywa jedynie przerwą na czochranie futra swoimi absurdalnie wyglądającymi zębiszczami.
Nasi towarzysze też jadą dalej do Jerozolimy, decydujemy się więc podzielić i teraz w trójkę z nową koleżanką łapiemy stopa z przystanku, męski duet natomiast staje trochę dalej również próbując swoich sił. Nie mija 5 minut, kiedy znowu ładujemy swoje toboły do bagażnika kolejnego samochodu i mkniemy już w stronę jednego z najbardziej znanych miast na świecie.
Super relacja. Czekam na więcej.Pozdrawiam
Dziękuję, niedługo będzie kolejna część ;)
Bardzo ciekawy wpis :) Fajnie się czyta.
Mam podobne odczucia co do Ejlatu niestety. A wpis bardzo ciekawy. Pozdrawiam :)
Congratulations @poprostuem! You have completed some achievement on Steemit and have been rewarded with new badge(s) :
Award for the number of upvotes received
Click on any badge to view your own Board of Honor on SteemitBoard.
For more information about SteemitBoard, click here
If you no longer want to receive notifications, reply to this comment with the word
STOP