Tak będzie w AKAPie
Cała historia rozpoczęła się w 2014 roku. Ja, normalny koleś, lvl 28 5/10, raczej bez mentalnej stulei, ale lubiący nieco przypiwniczyć. Los chciał, że mój stary nie był fanatykiem wędkarstwa, ale pracował w NASA. Tak, kurwa w NASA, nie przeczytaliście źle. Od trzech lat był zastępcą szefa działu podróży międzygwiezdnych, gdzie najwięksi mózgowcy tego świata pracowali nad napędem umożliwiającym lot z prędkością podświetlą. To nie żaden Interstellar, czy jakiś Star Trek, poruszamy się dalej w świecie normalnej fizyki. Po prostu w 2014 udało się to gówno zbudować. Nie będę tu wnikał za bardzo w teorie fizyczne oraz mechankię. Przejdę od razu do rzeczy - ten napęd pozwalał poruszać się z prędkością 99,5% prędkości światła.
I stało się. Zostałem wytypowany do podróży. Pewnie zapytacie dlaczego ja? Generalnie wszystko dzięki ojcu, który nie widział dla mnie przyszłości w życiu które prowadziłem. Stary gardził programistami i uważał, że marnuje się szlifując bruki kolejnych korporacji z pensją 15 tys. złotych brutto. Wysłał mnie na przyspieszony kurs dla astronautów. Nie wiem czemu, ale wszystkie testy przeszedłem pozytywnie. I tak z piwnicy trafiłem do NASA. Na moje miejsce było wielu kandydatów, ale w końcu to mój ojciec był szefem tego projektu. Decyzja zapadała - lecę w kosmos.
Nie rozwijając się, napiszę krótko na temat mojej misji. Otóż całe to gówno było spowodowane faktem odebrania sygnałów z kierunku gwiazdozbioru Lutni. Te sygnały cechowały wzloty i spadki fali nośnej w niespotykany dotąd sposób. W NASA zrobiła się straszna imba z tego powodu. Uznali, że musi to być cywilizacja pozaziemska i chuj. Trochę to rozumiałem, bo czytałem o tym na portalu "Zmiany na ziemii". Ojciec wraz z zespołem stwierdził, że to musi być z Vegi, no bo jak inaczej. W podróży miałem spędzić cztery lata, ale na Ziemi w tym czasie minie lat 50. Wszystko z powodu dylatacji czasowej. Chodzi o to, że czas zapierdala inaczej przy różnych prędkościach. Jak ktoś leci rakietą z prędkością bliską prędkości światła, to wydarzenia we wnętrzu rakiety zachodzą powoli (dla obserwatora z Ziemi) – czas płynie w jej wnętrzu wolniej. Osoba lecąca rakietą dokonałaby takich samych obserwacji patrząc na obserwatora na Ziemi. Tak przynajmniej mówi Wikipedia. Stary mówił to samo.
Start został zaplanowany na 2 kwietnia 2015. Wszystko powiodło się zgodnie z planem i wystartowałem o 21.37. Tak zostało odnotowane w dzienniku pokładowym. Na moją czteroletnią podróż dostałem między innymi: 10TB seriali, filmografię z lat 1950-2015 i trochę książek. Sam przemyciłem na statek pendriva wypełnionego nagraniami z Gagfactory. Wydawało mi się tego strasznie dużo, bo przecież to miały być tylko cztery lata.
Jeszcze przed wylotem w kosmoporcie pożegnałem się z ojcem. Nie wiedziałem czy go kiedyś jeszcze zobaczę. Staruszek miał 45 lat na karku i po moim powrocie miałby prawie setkę. W ogóle jak się nad tym zastanowiłem, to przejebane. Przecież wracam za 50 lat. Chciałem zabrać trochę gazet komputerowych, ale to bez sensu, bo Counter Strike'a może nikt nie pamiętać, a moje najnowsze i7 może leżeć pokryte kurzem w muzeum. Jebać to - lecimy!
Podróż minęła mi tak jak moje wcześniejsze lata życia, tyle że nie musiałem programować.
Gdy doleciałem do Vegi okazało się, że jest dokładnie tak jak pisała o tym Wikipedia, z tym że mogłem potwierdzić że nie ma tam planet. Wokół gwiazdy orbitował dysk zimnego pyłu. Lód i skała o temperaturze o temperaturze -148,8C. Odpaliłem procedurę zbierania danych i okazało się, że niezidentyfikowany sygnał pochodził z krążącej wokół gwiazdy asteroidy wirującej z niewyobrażalnie wielką prędkością. Po prostu fizyka, a nie żadna cywilizacja. Super podróż kurwo!!!11111
No to wracamy. Podróż minęła mi tak jak moje wcześniejsze lata życia, tyle że wciąż nie musiałem programować.
W końcu zobaczyłem Ziemię. Statek podszedł od strony zacienionej, gdzie panowała noc. Gdy już zbliżyłem się do planety zobaczyłem ją zupełnie inną niż zapamiętałem. Planata byłą całkowicie czarna. W miejscu światła miast i cywilizacji panował mrok. Autopilot nastawiony na kontakt z sygnałem prowadzącym zgubił kierunek. Włączyłem lądowanie awaryjne. Przedarcie się przez atmosferę było burzliwe, ale system nawigacyjny poprowadził statek prawidłowo i wybrał dogodne miejsce lądowania. Osiadłem na powierzchni planety. Komputer pokładowy poinformował mnie, że wylądowałem w okolicy Warszawy, ale zdała od Radomia. Byłem bezpieczny. U siebie.
Okazało się, że wylądowałem na jakiejś jebanej łące. Niby NASA, ale ojciec pouczał mnie, że zawsze może pójść coś nie tak. Spodziewałem się wielkiego powitania, ale okazało się, że systemy komunikacyjne nie odpowiadały. Nikt mnie nie przywitał, mimo że według procedury to obsługa misji powinna otworzyć statek. Po godzinie bezowocnego czekania zrobiłem to na własną rękę. Śluza otworzyła się i moim oczom ukazała się Ziemia, a dokładniej spowita mgłą przesuszona łąka.
Nie zastanawiając się dłużej ruszyłem w tym mroku przed siebie. Ładne mi powitanie - pomyślałem. Misja za miliardy dolarów, a tu taki chuj. Żeby tego było mało, uszedłem niespełna 300 metrów i natknąłem się na płot. Był to niski drewniany płot z ostro zakończonych desek. Przejście przez niego nie sprawiło mi problemów, mimo sporego osłabienia wywołanego podróżą kosmiczną. Zaczynało świtać. Moim oczom ukazał się dobrze znany krajobraz, tak charakterystyczny dla tej długości i szerokości geograficznej. Szedłem dalej.
W brzasku porannego słońca ujrzałem jezioro, nad którym unosiła się przyjemna, mistyczna mgła. Gdy się zbliżałem, poczułem znany z dzieciństwa zapach domowego bulionu. Niesiony zmysłami rzuciłem się do brzegu jeziora. Był to tłusty, polski rosół. Nie mogłem uwierzyć, jezioro zupy!?! Zacząłem jeść, ale nie udało mi się zasmakować za dużo, gdyż usłyszałem świt kul przelatujących nad moją głową. Zacząłem biec ile miałem sił w nogach, a echo niosło tylko słowa "wypierdalaj". Sam nie wiem jak udało mi się przeskoczyć przez ponad dwumetrowy płot z blachy falistej. Byłem bezpieczny, przynajmniej w tej chwili. Kręciło mi się w głowie. Jezioro zupy, płoty, strzały, myśli przelatywały przez mój umysł z prędkością światła. Co tu się kurwa dzieje??? Przypomniało mi się, że przecież posiadam komunikator ratunkowy - malutkie urządzenie oparte o technologię komunikacji satelitarnej pozwalające wysłać sygnał z dowolnego zakątka planety. Ustawiłem tryb odbierania. Do moich uszu dobiegł zniekształcony przez cyfrowy szum ostry, jazgoczący głos mówiący "...narkotyki, broń, lekarstwa! tylko za bit coiny! gwarancja rzetelności, zapraszamy na 31337". To było bezużyteczne... poczułem niemoc i wielkie zmęczenie. Ruszyłem dalej. Po drodze natknąłem się na ancapus aviae (taki ptak), który właśnie żarł rurkowce, a także pomnik na cześć ofiar dnia sznura oraz wyryty w starym drzewie portret Ludwiga von Misesa. Nieopodal stały szachy dla debili, ale znowu zostałem pogoniony - tym razem pod groźbą detonacji atomowego krasnala. Natrafiłem jeszcze na schronisko dla kucy. Wyglądało na opuszczone. Zaczęło wiać. Nadciągała gównoburza. To zawsze wywoływało u mnie ostry ból dupy. Padłem pod kolejnym napotkanym płotem. Myślałem, że pod nim zdechnę, ale po prostu zasnąłem.
Obudziłem się i stwierdziłem się, że leżę w łóżku. Nie wiedziałem jak się tam znalazłem. Byłem osłabiony i kręciło mi się w głowie. Ogarniacie to? Jesteś na misji NASA, a po powrocie płoty, strzelanina, dorobek cywilizacyjny obrócony w pył i wreszcie budzisz się w chacie jak z Wiedźmina. Na ścianach tulipany i polska flaga z czerwonym półksiężycem oraz pięcioramienną gwiazdą. Co byś sobie pomyślał?
-- Salam aleikum - usłyszałem. No to chuj, jestem w piździe. Muzułmanie przejęli Europę i zrobili dżihad. Już po mnie, za dużo widziałem na Wykopie, posty z przed czterech lat stanęły mi przed oczami. Już chuj... kaplica.
-- Jak się masz przyjacielu? - do moich uszu dobiegł ten sam głos. Nic nie odpowiedziałem w pierwszej chwili. Zaraz potem ujrzałem młodego człowieka z rodziną. Kobieta podała mi wody. Gdy już trochę doszedłem do siebie, wytłumaczyłem skąd moje nagłe przybycie i poprosiłem o wyjaśnienia na temat obecnej sytuacji na planecie.
-- Już przed wielu laty nastał AKAP przyjacielu - powiedział dobrotliwym głosem muzułmanin. Zrozumiałem co się stało. Byłem spokojny, ukojony i pogodzony z AKAPem... Wiedziałem co to znaczy. Wymówiłem te słowa: - Allah Akbar. Twarz muzułmanina rozjaśnił przyjazny uśmiech. Instantowo dokonałem konwersji na Islam bo w anarcho-kapitaliźmie tylko Islam zachował rozum i godność człowieka.
Polecam użyć tagu #reakcja.
Dodałem. Dzięki :)
No i mniej przekleństw - różne osoby to czytają - od dzieci i tak dalej i lepiej by było dbać o ich oczy ;)